Blog podrozniczy – Krakow i zagranica okiem Miszy http://www.okiemmiszy.pl Od Karaibow po Uzbekistan. Z przesiadka w Podgorzu. Sun, 17 Mar 2019 11:04:19 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.9.6 http://www.okiemmiszy.pl/wp-content/uploads/2015/12/cropped-ceux-qui-ne-rient-jamaisLOGO-32x32.png Blog podrozniczy – Krakow i zagranica okiem Miszy http://www.okiemmiszy.pl 32 32 Trekking w okolicach Malagi: Gran Senda de Malaga http://www.okiemmiszy.pl/2019/03/trekking-gran-senda-de-malaga-okolice/ http://www.okiemmiszy.pl/2019/03/trekking-gran-senda-de-malaga-okolice/#comments Sun, 17 Mar 2019 11:04:19 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4508 Okolice Malagi, i szerzej wybrzeże Costa del Sol, rzadko kojarzy się z pieszymi wycieczkami. Wycieczka do Malagi to raczej krótki citybreak. Jeśli już zostajemy...

Artykuł Trekking w okolicach Malagi: Gran Senda de Malaga pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Okolice Malagi, i szerzej wybrzeże Costa del Sol, rzadko kojarzy się z pieszymi wycieczkami. Wycieczka do Malagi to raczej krótki citybreak. Jeśli już zostajemy na dłużej, to wylegując się nad brzegiem Morza Śródziemnego. W tym wpisie postaram się przybliżyć alternatywny – aktywny sposób poznawania okolic Malagi. Zostawimy ręczniki, leżaki i parasole na plaży zamieniając je na plecak, czapkę z daszkiem i buty trekkingowe. Zapraszam na trasę szlaku Gran Senda de Malaga.

Gran Senda de Malaga

Wielkie Kółko wokół Malagi, bo tak można przetłumaczyć hiszpańską nazwę szlaku, to imponujący projekt. Trasa liczy aż 739 kilometrów i podzielona jest na 35 odcinków o różnym stopniu trudności. Turysta na szlaku przemierzy 9 regionów i odwiedzi 57 gmin. Znajdziemy tu odcinki nadmorskie, po płaskim, ale też górzyste, bardziej wymagające.

Projektanci szlaku nie zakładali konieczności przejścia całej trasy od początku do końca. Każdy odcinek zaczyna się i kończy w jednym z andaluzyjskich miasteczek co oznacza, że wędrówkę rozpocząć można w dowolnym miejscu. Przebieg trasy oddaje schematyczna mapa:

Gran Senda de Malaga
Przebieg trasy Gran Senda de Malaga. Zdjęcie z http://www.gransendademalaga.es/en/

Zainteresowanym dokładnym przebiegiem trasy i opisami poszczególnych odcinków polecam kompletny przewodnik w języku angielskim do pobrania pod zaznaczonym linkiem.

Alfarnate – Villanueva del Rosario

Chcąc przybliżyć charakterystyczne piękno półdzikich, suchych, wapiennych gór na północ od Malagi wybrałem fragment jednego z najbardziej wymagających etapów całej trasy: etapu 11 Alfarnate – Villanueva del Rosario. Szlak przejdziemy w odwrotną stronę, wyruszając z Villanueva del Rosario a kończąc na szczycie najwyższej góry regionu: wierzchołka El Chamizo (1637 m n.p.m.)

Wycieczkę rozpoczynamy na obrzeżach miasteczka Villanueva del Rosario. Turyści zmotoryzowani mogą zostawić samochód na bezpłatnym parkingu wzdłuż ulicy Calle Arroyo, w miejscu zaznaczonym na poniższej mapie.

Na skrzyżowaniu dróg znajdziemy dobrej jakości tablicę informacyjną z zaznaczonym przebiegiem szlaku, trasami alternatywnymi i odległościami wyrażonymi w kilometrach. Przed wyjściem na szlak upewnijmy się, że w plecaku mamy wystarczającą ilość wody, krem przeciwsłoneczny i czapkę z daszkiem. Andaluzyjskie słońce nawet poza sezonem operuje bardzo mocno. Niezbędne jest też obuwie na twardej podeszwie. Trasa nie jest ekstremalna, ale prowadzi dość mocno pod górę, na końcowym odcinku po nieosłoniętym i skalistym terenie.

Kaplica Nuestra Señora del Rosario

Pierwszy odcinek szlaku jest bardzo przyjemy i nie nastręcza żadnych trudności technicznych. Asfalt kończy się szybko ustępując miejsca piaszczystej wiejskiej drodze. Przemierzamy spokojną andaluzyjską prowincję. Okoliczne wzgórza porośnięte są gajami oliwnymi. W tle coraz wyraźniej zarysowują się surowe wapienne wierzchołki masywu El Chamizo. Już niedługo przekonamy się, że ukształtowanie terenu sprzyja uprawianiu wspinaczki, w tym wersji bardziej ekstremalnej, na via ferratach.

Villanueva del Rosario
Wiejska droga prowadzi w stronę gór przez gęste gaje oliwne.

Trasa jest od początku bardzo dobrze oznakowana kolorem żółtym i czerwonym.

szlak Gran Senda de Malaga
Oznakowanie Gran Senda de Malaga

Po kilkunastu minutach marszu turysta dociera do pierwszego punktu orientacyjnego na szlaku, kaplicy Nuestra Señora del Rosario. Szeroki plac jest doskonałym punktem widokowym zarówno na okoliczne góry, jak i na położone niżej miasteczko. Po krótkiej chwili odpoczynku i lekturze kolejnej tablicy informacyjnej można ruszyć w dalszą drogę.

Nuestra Señora del Rosario
Kaplica Nuestra Señora del Rosario

Z pasterzami przez las

Minąwszy kaplicę droga zaczyna prowadzić odważniej pod górę. Pojawiają się liczne zakręty i jeszcze liczniejsze wyboje. Dalsza droga dla zmotoryzowanych możliwa jest tylko jeepem. Po kilkuset metrach marszu droga niknie między drzewami. Rozpoczyna się bardzo przyjemny, cichy odcinek leśny szlaku. Chwilę ucieczki przed palącym słońcem docenić można tutaj niezależnie od pory roku.

Poza szumem gałęzi nad głową, turysta wychwyci z pewnością jeszcze jeden charakterystyczny dźwięk dochodzący z okolicznych wzgórz. Cichy tupot kopyt, spłoszone beczenie i brzęk przywiązanych pod szyją dzwoneczków jednoznacznie wskazuje na główne źródło utrzymania miejscowych rolników. Przy odrobinie szczęścia, przemierzając szlak wczesnym rankiem lub późnym popołudniem, na drodze zauważyć można liczące dziesiątki owiec stada pędzone niespiesznie przez pasterzy podpierających się wysłużonym kijem pasterskim.

Tak licznego stada nie da się po prostu ominąć. Trzeba dostosować krok i tempo do miarowego rytmu marszu pasterza i przez kilkaset metrów wraz z nim podążać w ciszy za pędzonym stadem. Sytuacja wymuszonego spowolnienia sprzyja nawiązaniu przelotnej, ale szczerej relacji z pasterzem, a także refleksji nad rytmem i priorytetami jego życia, tak odmiennymi od dobrze znanej miejskiej codzienności.

Gran Senda de Malaga
Gran Senda de Malaga

Po wyjściu z lasu, zostawiwszy za plecami ostatnie wiejskie zabudowania, turysta dociera do dobrze oznaczonego rozwidlenia szlaków. Z tego miejsca możliwe jest kontynuowanie wycieczki wyżej, do punktu widokowego Mirador de Hondonero, a także w dół, trasą alternatywną do Villanueva del Rosario. Turyści z zacięciem wspinaczkowym mogą odbić od głównego szlaku w stronę skał, gdzie wytyczono krótką i malowniczą trasę Via ferrata del Cerro Cazorla.

Mirador del Hondonero
Na rozstaju dróg.

Mirador del Hondonero

My kontynuujemy marsz w górę. Od tego momentu szlak będzie najciekawszy w porze deszczowej, po kilkunastu dniach solidnych opadów. Równiny otaczające Hondonero pokrywają wówczas niewielkie laguny, nadające temu wysokogórskiemu krajobrazowi nieoczekiwanego charakteru.

El Chamizo
Widoczny cel wyprawy: skalisty El Chamizo (1637 m n.p.m.)

Okolice Mirador del Hondonero to rozległy płaskowyż, z którego rozpościera się niezapomniany widok na położone niżej tereny. To także miejsce ciągle nieskażone cywilizacją. Wykorzystują to między innymi dzikie ptaki, a także podążający ich tropem ornitolodzy. U stóp El Chamizo znajdziemy miejsce biwakowe i wiaty ułatwiające prowadzenie obserwacji, jak również wyblakłe już tablice opisujące najważniejsze gatunki gnieżdżące się w okolicy.

Obserwacja ptaków Malaga
Punkt obserwacyjny dla ornitologów i zapalonych ptasiarzy.

Po kilkuset metrach marszu docieramy w końcu do Mirador del Hondonero. Niewielki parking wykorzystywany jest chętnie przez miłośników wspinaczki oraz paralotniarzy, którzy dojeżdżają ze swym sprzętem najdalej jak mogą, a potem kontynuują wspinaczkę pieszo. Rzut oka na leżącą poniżej dolinę dostarcza niejednej informacji o przebiegających tu od tysięcy lat procesach geologicznych. Łatwo wypatrzeć chociażby doliny krasowe zamknięte wysokimi ścianami skalnymi.

Mirador del Hondonero
Mirador del Hondonero

Najciekawszy widok turyści mają jednak za plecami. Oto dalsza droga prowadzi u podnóża gór w stronę masywnego rumowiska skalnego. Przypominające skalną lawinę rumowisko ilustruje w pigułce procesy wietrzenia i kruszenia skał zachodzące na przestrzeni dziesiątek,a  nawet setek lat. Fantastyczna lekcja nawet dla osób mało zainteresowanych geologią. Tutaj widać to jasno i wyraźnie jak na szkolnym obrazku.

Trekking Malaga
Rumowisko skalne w drodze na El Chamizo.

I to właśnie rumowiskiem skalnym, kierując się na spiczasty wierzchołek widoczny nad pokruszonymi skałami, prowadzi dalsza droga w górę. Zaczyna się odcinek dziki, trudny, gdzie do marszu w górę niezbędne będzie użycie tak nóg jak i rąk. Droga zawęża się do niewielkiej ścieżki prowadzącej między kolczastymi krzewami i ostrymi trawami. Teren jest niestabilny, sucha ziemia osuwa się spod butów – łatwo o upadek. Niewielkim tylko pocieszeniem będzie fakt, że pierwszy odcinek trasy jest wyjątkowo malowniczy: jak okiem sięgnąć łąka usłana jest dywanem z krokusów. Ciężko postawić nogę tak, by nie zniszczyć tych pięknych fioletowych kwiatów.

Trekking Malaga góry
Miłe złego początki. Usłana krokusami ścieżka pod górę.

Od tego momentu urywa się znakowanie szlaku: turysta powinien podążać w obranym kierunku, wybierając możliwie najłatwiejszą drogę między kamieniami i kolczastymi krzewami. Punktem orientacyjnym będzie spiczasty wierzchołek, który widzieliśmy jeszcze z poziomu Mirador del Hondonero.

Na tym etapie bardzo łatwo o zniechęcenie. Pozorny brak szlaku, trudności w terenie, porozdzierana kolcami skóra i obolałe stopy nie zachęcają do dalszego marszu w górę. W takich momentach pomaga wizja przepięknej panoramy, którą uchwycić można ze szczytu góry.

Trekking Andaluzja Axarquia
W miarę posuwania się w górę, widoki stają się coraz bardziej spektakularne.

El Chamizo

Nawet najlepszy plan może czasem zawieść. Góry rządzą się w końcu swoimi prawami. Szybko zmieniająca się pogoda i zapadający zmierzch zmuszają turystę do przyspieszenia kroku. Po kilkunastu minutach intensywnej wspinaczki dociera pod spiczasty wierzchołek będący punktem orientacyjnym. Okazuje się, że w tym miejscu udało się osiągnąć grań. Po wyrównaniu oddechu turysta na powrót zaczyna rejestrować otaczające go środowisko.

Temperatura pod szczytem jest odczuwalnie niższa niż w dolinie, powietrze rześkie i suche. Ponad głowami piechura krążą z krzykiem ptaki drapieżne, niezadowolone z niezapowiedzianej wizyty. Od strony przeciwległej doliny wiatr przynosi znane już charakterystyczne dzwonienie owczego stada. Siodło pod El Chamizo jest znakomitym punktem widokowym pozwalającym uchwycić panoramę tak na zachód, jak i na wschód od wierzchołka. Duża wybitność góry oznacza, że widoku nie zasłaniają żadne inne wzniesienia, a leżące u stóp El Chamizo doliny wydają się odległe, wręcz nierealne.

Wycieczki w góry okolice Malagi
Widok na okolice Alfarnate położone po drugiej stronie gór.

Co dalej? Stąd już tylko kilkanaście, może 30 minut do szczytu. Tym razem zwycięża rozsądek. Turysta zawraca, z niepokojem patrząc na pochmurne niebo i na przesuwające się wskazówki zegara. Niedługo zmierzch. Pomimo upartego charakteru i nastawienia na cel, turysta nie odczuwa jednak rozgoryczenia. Wydaje się wręcz, że w tym przypadku sam szczyt góry był tylko pretekstem do przepięknego spaceru po andaluzyjskiej prowincji, swego rodzaju preludium do odkrywania niesamowitego regionu Axarquia.

Trekking w okolicach Malagi

Wszystkich nieprzekonanych oraz tych, którzy w najbliższym czasie nie będą w stanie wybrać się na trasę zachęcam do obejrzenia krótkiego filmiku przedstawiającego najpiękniejsze miejsca etapu 11 Gran Senda de Malaga: Alfarnate – Villanueva del Rosario.

Artykuł Trekking w okolicach Malagi: Gran Senda de Malaga pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2019/03/trekking-gran-senda-de-malaga-okolice/feed/ 2
Axarquia – szlakiem rodzynek i awokado http://www.okiemmiszy.pl/2019/02/axarquia-malaga-andaluzja-sewilla/ http://www.okiemmiszy.pl/2019/02/axarquia-malaga-andaluzja-sewilla/#respond Sat, 23 Feb 2019 11:14:21 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4466 Andaluzja zwiedzana szlakiem awokado, oliwek i rodzynek. Autentyczna, smaczna i kolorowa. To ciągle możliwe!

Artykuł Axarquia – szlakiem rodzynek i awokado pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Rodzynki, oliwki, awokado i wino. Ta smaczna i nieprzypadkowa kombinacja charakterystyczna jest dla rejonów słonecznych i ciepłych. Słońce i odpowiednia temperatura nie gwarantują jeszcze optymalnych plonów. Na jakość zebranych owoców korzystnie wpływa bliskość morza, górski klimat, czyste powietrze i… spokój. Wczesną jesienią rodzynki, oliwki, awokado i wino pojawiają się w spiżarniach, schowkach i na stołach zapobiegliwych gospodarzy. W poszukiwaniu wyjątkowego smaku do drzwi zaczynają pukać również przyjezdni. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie szukać.

Hiszpanie wiedzą od dawna, turyści spoza Półwyspu Iberyjskiego muszą przez chwilę postudiować mapę. Rzut oka na statystyki nasłonecznienia w Europie daje pierwsze wskazówki. Południe Hiszpanii, okolice Malagi to rejon obserwujący największą ilość słonecznych dni w ciągu roku. Dołóżmy do tego bliskość morza i górskie otoczenie, by otrzymać obraz tajemniczego, nieco izolowanego zakątka Hiszpanii, który nie uległ jeszcze presji globalnej turystyki. Axarquia, bo tak nazywa się ziemie położone w górach na wschód od Malagi, od dawna cieszy się uznaniem Hiszpanów, którzy chętnie i licznie odwiedzają poukrywane między górskimi szczytami miasteczka i wioski.

Riogordo Axarquia
Charakterystyczny pejzaż Axarquia – porośnięte drzewami oliwkowymi wzgórza, białe mury domów kontrastujące z odległymi górskimi szczytami i kręte drogi.

Axarquia – szlaki tematyczne

To zaskakujące, że w dobie globalnej turystyki, gdzie niemal każda informacja dostępna jest w wielu językach na stronach internetowych, istnieją jeszcze w Europie regiony funkcjonujące w sposób tradycyjny. Turystyka w Axarquia oparta jest na modelu lokalnym. Sieć turystyczną tworzą nie międzynarodowe korporacje hotelowe, a prywatne inicjatywy. Miejscowi gospodarze organizują się w ramach najpierw gminy, a potem szerzej regionu (comarca) aby promować wydarzenia kulturalne, produkcję lokalną i tutejsze zabytki.

Inicjatywy te kierowane są przede wszystkim dla turysty krajowego. Większość dostępnych broszur, map, tablic informacyjnych na szlaku wydrukowano w języku hiszpańskim. Rzadkością są biura informacji turystycznej – porady najlepiej zasięgnąć w miejskim ratuszu. Pozorna niedostępność informacji i brak utartych szlaków dodaje tylko atrakcyjności Axarquia. W samym sercu Europy można się poczuć  odkrywcą przemierzającym dziewicze trasy hiszpańskiej prowincji.

Pewnym ułatwieniem i wskazówką jest 5 ogólnych szlaków tematycznych eksponujących to, co w regionie najcenniejsze: wyjątkowy smak lokalnych owoców. Szlaki wytyczono z myślą o turyście zmotoryzowanym, oznakowanie szlaków zbliżone jest do znaków drogowych. Najlepszym pomysłem na zwiedzanie Axarquia jest wynajęcie samochodu, choć w regionie funkcjonuje autobusowa komunikacja zbiorowa.

Okolice Malagi wycieczki
Poruszanie się po bezludnych drogach Axarquia bez własnego samochodu będzie bardzo trudne.

I tak, w zależności od preferencji, turysta wybierać może między szlakiem awokado, szlakiem wina, szlakiem oliwek, szlakiem rodzinek i szlakiem arabskim. Nie chcąc zabierać przyjemności planowania wyprawy na własną rękę zasugeruję tylko, że szlak oliwek charakteryzuje się szczególnie spektakularną scenerią a pozostałe szlaki tworzą niejako jego odnogi. Wydaje się więc, że to od szlaku oliwek warto rozpocząć analizę mapy Axarquia.

Szlak oliwek i gór

Szlak oliwek i gór, bo tak brzmi pełna nazwa tej lokalnej inicjatywy, rozpoczyna się w górskiej miejscowości La Vinuela położonej w sercu regionu, niedaleko jeziora zalewowego o tej samej nazwie. To znakomite miejsce na rozpoczęcie przygody z Axarquia. Samo miasteczko stanowi kwintesencję lokalnego kanonu piękna: białe mury domów już z oddali błyszczą w silnym słońcu. W odróżnieniu od polskich upodobań, tu miasteczka lokowano nie w dolinach, a na szczytach wzniesień.

Strategiczne położenie ułatwiało niegdyś akcje obronne, dziś ułatwia kontemplację charakterystycznej architektury z odległości wielu kilometrów. Przemierzając drogi Axarquia jeszcze wielokrotnie będziemy zatrzymywać się na poboczu by spokojnie chłonąc zapierające dech w piersiach widoki szerokich, zielonych dolin, otaczających je surowych gór i okalających wierzchołki białych zabudowań.

Colmenar okolice Malagi
Miasteczka regionu położone są malowniczo między górskimi szczytami. Na zdjęciu Colmenar.

Wąskie, strome uliczki La Vinuela skutecznie ograniczają ruch samochodowy. Turysta zostawi zapewne samochód na jednym z publicznych placów – parkingów i na piechotę rozpocznie eksplorację miasteczka. Szybko okaże się, że w La Vinuela rozpoczyna się atrakcyjny i stosunkowo łatwy szlak pieszy: Ruta del Agua (Szlak Wody). Liczący zaledwie 1,5 kilometra szlak (w jedną stronę, doliczcie powrót po własnych śladach) jest znakomitą propozycją na popołudniowy spacer.

La Vinuela Ruta del Agua
Oznakowanie szlaku. Tylko w języku hiszpańskim.

La Vinuela – Ruta del Agua

Ruta del Agua rozpoczyna się w okolicach miejskiego ratusza i prowadzi wzdłuż pamiętającej czasy arabskie sieci strumieni i kanałów nawadniających. Po wyjściu z miasta turysta przemierza rolniczą prowincję. Ujęcie wody w cieniu drzew eukaliptusowych pozwala złapać oddech i rzucić okiem na mapę. Potem jest tylko ciekawiej: otaczające z każdej strony sady drzew mango i awokado sprawiają wręcz nierealne wrażenie. Lokalni mieszkańcy szybko zaadoptowali się do zmiany globalnych gustów, przekierowując produkcję właśnie na niegdyś egzotyczne mango i awokado.

Szlak pieszy okolice Malagi
Początek szlaku prowadzi w cieniu drzew eukaliptusowych.

 

Sady awokado
Po kilkuset metrach robi się bardziej stromo. Wchodzimy między sady oliwkowe i awokado.

Szlak prowadzi coraz ostrzej w górę przecinając strumienie i mijając liczące kilkaset lat pozostałości akweduktów. W miarę wzrostu wysokości, coraz łatwiejsze jest uchwycenie przepięknej panoramy regionu z odcinającymi się w tle wysokimi szczytami gór Sierra de Alhama. Zwieńczeniem spaceru jest położona nad jeziorem La Vinuela rozległa polana, gdzie w cieniu drzew rozstawiono kilkanaście kamiennych stanowisk na ognisko i grilla.

Jezioro La Vinuela
Zwieńczeniem szlaku jest sztuczne jezioro La Vinuela.

Alfarnatejo i Alfarnate

Ustronne położenie z dala od centrów miejskich i głównych dróg kojarzy się często polskiemu turyście z biedą, brakiem perspektyw i ogólnym marazmem brudnych zapyziałych miasteczek. Hiszpański przykład pokazuje, że mieszkańcy prowincji wcale nie są skazani na beznamiętną egzystencję. Opuszczając miasteczko La Vinuela w kierunku północnym turysta wjeżdża w rejon położony coraz wyżej w górach, coraz trudniej dostępny, o coraz bardziej surowym klimacie. Wydawać by się mogło – mieszanka wybuchowa, która choćby na Sycylii doprowadziła do wyludniania całych miasteczek.

Alfarnate Axarqiua
Niezapomniana panorama Alfarnate.

Okazuje się, że okolice Malagi w istocie są odludne, spokojne ale jednocześnie zadbane i stosunkowo zamożne. Kulminacyjnym punktem wycieczki szlakiem oliwek i gór są położone w niedalekim sąsiedztwie miasteczka Alfarnatejo i Alfarnate.

Alfarnatejo

Pierwsze, mniejsze i niżej położone Alfarnatejo na pierwszy rzut oka może wydawać się wymarłe, zwłaszcza odwiedzane podczas czasu sjesty. Niewielki ryneczek, przy nim ratusz i skromny bar, przed barem łapiący ciepło jesiennego słońca starszy człowiek. Nie chcąc zakłócać sjesty, turysta nie decyduje się zajrzeć do wnętrza baru. Calle Real, centralna ulica miasta, ma nie więcej niż 300 metrów długości. Wokół najważniejszego zabytku miasteczka, kościoła Iglesia del Santo Cristo de Cabrilla, pomimo sjesty trwają prace remontowe. Zgodnie z andaluzyjskim zwyczajem restauracja, sklep a nawet apteka otworzą się dopiero późnym popołudniem.

Alfarnatejo
Senna atmosfera Alfarnatejo.

Zadumę turysty fotografującego czyste, brukowane uliczki i kontrastującą z białymi murami domów czerwień parapetowych kwiatów przerywa grupka rozkrzyczanych i uśmiechniętych dzieci próbujących po arabsku nawiązać choć podstawowy kontakt z niespodziewanym przybyszem. Dlaczego wybrali na nowe miejsce życia właśnie malutkie Alfarnatejo? Jaką informację chcą przekazać? Słowa w tym przypadku zastąpić musi wymiana uśmiechów i gestów.

Białe miasteczko Axarquia
Wymarłe w czasie sjesty białe miasteczko.

Przed opuszczeniem Alfarnatejo warto swe kroki skierować do jedynego w miasteczku parku. Ten zaskakująco rozległy skrawek płaskiej przestrzeni zagospodarowano wytyczając tu alejkę, stawiając siłownię pod gołym niebem i kilka huśtawek. I jeszcze ta długa i wąska piaskownica… Park służy też jako jeden z najbardziej spektakularnych punktów widokowych w Axarquia: Mirador de Tajo Caballo. Podziwiać stąd możemy położony po drugiej stronie płynącej doliną rzeki Rio Sabar najwyższy szczyt rejonu: skalisty wierzchołek Chamizo o wysokości 1641 m n.p.m.

Axarquia co warto
Park miejski w Alfarnatejo zlokalizowano w niesamowitej scenerii.

Zagadka długiej i wąskiej piaskownicy wyjaśnia się, gdy do parku po sjeście zaczynają schodzić się mieszkańcy: matki z dziećmi w wózkach i grupka starszych już emerytów. Ci ostatni zamiast zasiąść smutno na ławkach by omówić swoje choroby wyjmują z toreb metalowe kule do gry w bule, ustawiają się wzdłuż „piaskownicy” i rozpoczynają przerywaną wybuchami śmiechu rozgrywkę. Ach to andaluzyjskie słońce…

Andaluzja co warto
Zacięta rozgrywka w bule w andaluzyjskim parku.

Dokończenie na drugiej stronie, zapraszam!

Artykuł Axarquia – szlakiem rodzynek i awokado pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2019/02/axarquia-malaga-andaluzja-sewilla/feed/ 0
Jak płacić za granicą – w jakiej walucie i jaką kartą? A może gotówką? http://www.okiemmiszy.pl/2019/01/jak-placic-za-granica/ http://www.okiemmiszy.pl/2019/01/jak-placic-za-granica/#respond Fri, 18 Jan 2019 13:21:46 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4301 Podpowiadam jak płacić za granicą. W jakiej walucie płacić, na co zwrócić uwagę? Jaką kartą: walutową, debetową, kredytową? A może gotówką? Ile kosztuje wypłacanie pieniędzy w bankomacie?

Artykuł Jak płacić za granicą – w jakiej walucie i jaką kartą? A może gotówką? pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Wyjeżdżacie całkiem dobrze przygotowani: karta w euro, trochę waluty, krajowa karta kredytowa na zapas. A mimo to w jakimś momencie na wypłatach z bankomatu i przeliczeniu kursów walutowych znika kilkadziesiąt – kilkaset złotych. I całe oszczędzanie, kombinowanie z tanimi lotami, wyszukiwanie promocji na nic. W tym wpisie przeglądnę ofertę polskich (i nie tylko) instytucji finansowych pod kątem płatności za granicą. Podpowiem jak płacić za granicą. W jakiej walucie płacić, na co zwrócić uwagę? Jaką kartą: walutową, debetową, kredytową? A może gotówką? Ile kosztuje wypłacanie pieniędzy w bankomacie?

Jak płacić za granicą – kartą czy gotówką?

Zacznijmy od podstawowego pytania. Co jest korzystniejsze: płacenie za granicą za pomocą karty płatniczej, czy też wymiana gotówki w kantorze? Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest oczywista i jednoznaczna. Dużo zależy od kraju, do którego się wybieracie.

Zabranie waluty kupionej w kantorze w Polsce

Decydując się (bądź nie) na zabranie waluty w podróż, pod uwagę biorę przynajmniej 4 czynniki:

  1. Bezpieczeństwo
  2. Popularność waluty
  3. Ilość odwiedzonych krajów z różną walutą
  4. Stan sektora finansowego danego kraju

Bezpieczeństwo

Pierwszym i tak naprawdę największym minusem wożenia ze sobą większej ilości gotówki jest bezpieczeństwo. Wypchany banknotami portfel kusi złodzieja. Kilka-kilkanaście lat temu, gdy karty płatnicze za granicą były drogie, woziłem ze sobą całość waluty w portfelu. System miałem taki: część banknotów zostawiałem zawsze w hotelu, a na wycieczki zabierałem ze sobą drobne sumy. Sprawdzało się, jeśli zatrzymywałem się na dłużej w jednym miejscu. Choć i tak zdarzało się, że wziąłem ze sobą za mało pieniędzy i musiałem rezygnować z wejścia do muzeum czy kupienia sobie obiadu.

Sposób płacenia za granicą
Wybór najlepszego sposobu płacenia za granicą wymaga dość skomplikowanych kalkulacji.

Jeśli w podróży często przemieszczałem się, sypiałem w pociągach i autobusach, nieustannie byłem w drodze, sytuacja była dużo bardziej skomplikowana. Po pierwsze, zwyczajnie bałem się spać w pociągach. Portfel z pieniędzmi i paszportem miałem schowany głęboko pod bluzką i co chwila nerwowo sprawdzałem, czy dalej się tam znajduje. Z perspektywy czasu widzę, jak naiwne to było zachowanie. Co chwila grzebiąc za pazuchą wskazywałem potencjalnemu złodziejowi, gdzie trzymam cenne przedmioty i że bardzo mi na nich zależało…

Ostatnim argumentem przeciw noszeniu ze sobą dużej ilości pieniędzy są negocjacje – na targu dla podróżnika to codzienność. Negocjuję długo, udaje mi się zejść z ceny, przekonuję że jestem budżetowym turystą i nie zapłacę tyle co bogaty Norweg czy Niemiec i… wyjmuję portfel wypchany plikiem banknotów. Totalna porażka.

Obecnie walutę z Polski biorę tylko na wyjazdy krótkie, do krajów bezpiecznych, i to tylko jako zapas. Tam gdzie się da, zakupy robię kartą płatniczą.

Popularność waluty

Kolejnym, niesamowicie ważnym czynnikiem, o którym zaskakująco często zapominamy, jest tzw. spread walutowy. W skrócie, jest to różnica między kursem kupna a kursem sprzedaży waluty w kantorze. Im większy spread, tym mniej korzystne jest kupno waluty. Spójrzcie na przykładową tabele kursów poniżej:

tabela kursów walutowych
Przykładowa tabela kursów walutowych. Zwróćcie uwagę na spread dla euro i spread dla litewskiego lita.

Dla najpopularniejszych w Polsce walut, do których zaliczamy przede wszystkim euro, ale też dolara amerykańskiego, funta i franka szwajcarskiego, spread jest relatywnie niewielki. Oznacza to, że zarówno kurs kupna, jak i kurs sprzedaży nie odbiega zbyt wiele od średniego kursu walutowego dla danej waluty.

Przykład:

Mam 1000 PLN. Chcę za tą kwotę najpierw kupić walutę, a następnie całość z powrotem zamienić za złotówki. Ile stracę na takiej operacji? Okazuje się, że dla EUR nie stracę zbyt wiele, natomiast dla litewskiego lita stracę połowę moich pieniędzy!

sprady walutowe
Potencjalna strata na kupnie w Polsce ‚egzotycznych’ walut. Opracowanie własne.

Dlaczego tak się dzieje? Otóż w przypadku walut popularnych, jak euro czy dolar, kantorom i bankom łatwo sprzedać i kupić walutę na rynku. Nie ryzykują, przyjmując od Was wpłaty, że zostaną z niechcianą później walutą. Mogą zaoferować „dobrą cenę” waluty, czyli niewiele odbiegającą od rzeczywistego kursu. Waluty „egzotyczne”, jak litewskie lity, tajlandzkie baty czy tureckie liry jest potem kantorom trudno odsprzedać i na tym zarobić. Dlatego proponowany kurs wymiany jest bardzo niekorzystny.

„Prawdziwa” cena waluty, odpowiadająca sile nabywczej naszych złotówek, plasuje się gdzieś pomiędzy kursem kupna a sprzedaży. I tak dla przykładu powyżej, prawdziwa (realna) cena waluty dla euro to będzie około 429, dla franka około 280,25 a dla lita około 75. Widzicie, jak bardzo tracicie kupując/sprzedając lity? W każdą stronę tracicie na takiej operacji około 250 PLN na każdy 1000 PLN!

Podsumowanie:

Wymiana waluty w kantorze w Polsce ma sens tylko i wyłącznie dla najbardziej popularnych walut. Tylko dla euro, funta, dolara i franka cena w kantorze jest zbliżona do rzeczywistego kursu wymiany. Kupując i sprzedając waluty „egzotyczne” w Polsce tracicie mnóstwo pieniędzy – nawet około 25% całej kwoty! I pamiętajcie, tracicie podwójnie – najpierw kupując walutę na podróż, a potem sprzedając ewentualne niewykorzystane nadwyżki!

Dokładnie ten sam mechanizm działa w egzotycznych krajach, w których chcecie wymienić złotówki. Często dziwicie się, dlaczego proponowany kurs jest tak niekorzystny. Wytłumaczenie jest łatwe – otóż w dalekich krajach nasz polski złoty jest walutą egzotyczną, której tak naprawdę nikt nie chce kupować.sprzedawać, stąd proponowane w kantorach kursy są tak niekorzystne.

W praktyce jeśli jedziecie do egzotycznego kraju i już koniecznie chcecie wziąć ze sobą w podróż walutę, polecam następujące rozwiązanie. W Polsce wymieniacie złotówki na dolary. Dolar to waluta uznana i szanowana na całym świecie, i nigdzie nie będzie walutą egzotyczną. Następnie w kraju docelowym wymieniacie dolary na walutę docelową, na przykład w Turcji na turecką lirę. To prawda, w przypadku takiego rozwiązania dwukrotnie stracicie trochę na przewalutowaniu, jednak poniesiecie dwa razy niewielki koszt (2 razy po około 2-3%) zamiast stracić na całej operacji w Polsce 15-20%.

Ilość odwiedzonych krajów z różną walutą i stan sektora finansowego

Ostatnie kryteria, jakie biorę pod uwagę decydując bądź nie o zabraniu ze sobą waluty w podróż, są ze sobą powiązane. Im więcej krajów będę odwiedzał, im więcej walut potrzebuję, tym mniej praktyczne staje się wożenie banknotów w portfelu. W praktyce planując odwiedziny w kilku krajach, nigdy nie wymieniam z góry każdej waluty. Biorę ze sobą kartę, lub walutę bazową (euro, dolar), którą potem wymieniam w lokalnych kantorach.

Jaką kartą płacić za granicą
Zdarza się, że u cinkciarza na bazarze jest taniej niż w banku…

Czasem zdarza się także, że w kraju docelowym nie ma możliwości skorzystania z karty płatniczej, lub jest to wysoce nieopłacalne. Przykłady? Choćby Iran, odcięty od światowego systemu finansowego. Tam nie skorzystamy z bankomatu, całość gotówki musimy przywieźć ze sobą z Polski. Innym przykładem jest Uzbekistan, gdzie kurs czarnorynkowy uzbeckiego suma swego czasu był dużo bardziej korzystny niż kurs oficjalny. Nie opłacało się więc korzystać z nielicznych bankomatów ani z wypłat w kasie banku. Po pieniądze szło się do cinkciarzy na bazar, a oni akceptowali tylko dolary 🙂

Czy opłaca się brać gotówkę za granicę?

Podsumujmy sobie dotychczasowe wnioski. Zabieranie ze sobą w podróż waluty kupionej w kantorze w kraju ma sens tylko dla kliku podstawowych walut. Cała reszta egzotycznych walut jest sprzedawana po bardzo niekorzystnym kursie, gdzie podczas wymiany stracić możemy nawet 25% naszych pieniędzy. Jadąc do kraju egzotycznego nie kupujemy w Polsce egzotycznej waluty, tylko dolara, którego potem wymieniamy w lokalnym kantorze. W końcu, wożenie dużej ilości gotówki jest po prostu niebezpieczne i niepraktyczne – zaprasza do kradzieży i utrudnia negocjacje i poruszanie się po kraju. Są nieliczne kraje, jak Iran, które niejako wymuszają zabranie ze sobą gotówki – w takim przypadku bierzmy ze sobą dolara i wymieniajmy lokalnie.

Na drugiej stronie analizuję, jaką kartę opłaca się zabrać za granicą, jak płacić za granicą kartą debetową i kredytową, w jakiej walucie i w jakim banku wyrobić sobie kartę na wyjazd zagraniczny. Zapraszam!

Artykuł Jak płacić za granicą – w jakiej walucie i jaką kartą? A może gotówką? pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2019/01/jak-placic-za-granica/feed/ 0
Ciekawe miejsca w Polsce: ranking 2019 http://www.okiemmiszy.pl/2019/01/ciekawe-miejsca-w-polsce-ranking-2019/ http://www.okiemmiszy.pl/2019/01/ciekawe-miejsca-w-polsce-ranking-2019/#comments Fri, 04 Jan 2019 19:02:26 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4338 Tegoroczne zestawienie ma pewną myśl przewodnią. Zamiast wskazywać pojedyncze miasta czy zabytki, proponuję spacery tematyczne - po szlakach parku narodowego, szukając Bojków w Bieszczadach czy odkrywając historię miasta-dzielnicy, które kiedyś rywalizowało z Gdańskiem. Zapraszam!

Artykuł Ciekawe miejsca w Polsce: ranking 2019 pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Każdego roku staram się podzielić z Wami tym, co najmocniej zapadło mi w pamięć podczas podróży po Polsce. Zestawienie „Ciekawe miejsca w Polsce na … rok” ma na celu ukazanie kraju nieoczywistego, zaskakującego i wartego poznania. Przeznaczone jest do czytelnika znającego dobrze najważniejsze atrakcje Polski i może trochę znudzonego powielaniem ciągle tych samych schematów. W moim rankingu nie pojawi się Sopot ani Zakopane, pomijam Kazimierz Dolny i Kraków. Zakładam, że to już po prostu znacie i widzieliście. Tworząc zestawienie postaram się Was zaskoczyć i pokazać Polskę, jakiej się nie spodziewaliście.

Tegoroczne zestawienie ma pewną myśl przewodnią. Zamiast wskazywać pojedyncze miasta czy zabytki, proponuję spacery tematyczne – po szlakach parku narodowego, szukając Bojków w Bieszczadach czy odkrywając historię miasta-dzielnicy, które kiedyś rywalizowało z Gdańskiem. Zapraszam!

Ciekawe miejsca w Polsce na 2019 rok
Ciekawe miejsca w Polsce na 2019 rok – mapka poglądowa.

1.Kozłówka, po szlakach Kozłowieckiego Parku Krajobrazowego

Dobrze utrzymane i oznakowane ścieżki rowerowe i szlaki turystyczne, poprowadzone malowniczo pomiędzy jeziorami przez środek gęstych lasów, pogubione na bezdrożach zabytkowe drewniane chaty i wieńczący wędrówkę przepiękny pałac. Przyznajcie, właśnie takich miejsc: urokliwych przyrodniczo, ciekawych kulturowo, położonych nieco na uboczu, ale z dogodnym dojazdem szukacie planując weekendowe wypady.

ciekawe miejsca w Polsce
Okolice Starego Tartaku – stawy, dzika przyroda i przepiękne trasy rowerowe.

Moja pierwsza propozycja: Kozłowiecki Park Krajobrazowy. Tu odnajdzie się zarówno miłośnik przyrody i pieszych wędrówek z plecakiem, zapalony rowerzysta jak i wielbiciel historii. Eksplorowanie parku proponuję zacząć w Dąbrówce, i skierować się w pierwszej kolejności w stronę przepięknego, cichego stawu Stróżek. Położone pośrodku lasu małe jeziorko tchnie spokojem i sprzyja uspokojeniu goniących po głowie myśli, stanowi też wyśmienite miejsce na piknik. Odpocząwszy nad stawem, kontynuujemy spacer do Starego Tartaku, gdzie jest możliwość wynajęcia noclegu w kwaterze myśliwskiej.

Staw Stróżek
Staw Stróżek widziany z okolicy śluzy.

Spacerując po ścieżkach Kozłowieckiego Parku Krajobrazowego zwróćmy uwagę, że we wsiach Dąbrówka,  Nowodwór i Kamionka do dziś zachowała się oryginalna drewniana zabudowa. Przepiękne chaty jak z pocztówek i jak z opowieści babć i dziadków o dawnej Polsce czekają wciąż na odkrycie i na wprawne oko fotografa.

Prawdziwą perłą parku, której nie sposób przeoczyć jest późnobarokowy zespół pałacowo – parkowy w Kozłówce. Zbudowany w XVIII wieku Pałac Zamoyskich i przyległe do niego wozownia, stajnie i teatralnia otoczone są rozległym parkiem. Istnieje możliwość zwiedzania obiektu funkcjonującego obecnie jako Muzeum Zamoyskich.

Pałac Zamoyskich Kozłówka
Pałac Zamoyskich zaskakuje rozmachem.

Więcej o Kozłowieckim Parku Krajobrazowym przeczytacie w osobnym wpisie, zapraszam!

2.Nowy Port

Kolejny punkt zestawienia dodaję nieco przekornie. We wstępnie pisałem przecież, że w moim rankingu nie znajdziecie miast z pierwszych stron przewodników. Tymczasem rzut oka na mapę pozwala przekonać się, że Nowy Port jest w istocie dzielnicą dobrze znanego Gdańska… No właśnie, czy na pewno tak dobrze znanego? Kto z Was kiedykolwiek zawitał do Nowego Portu? Co więcej, historia i tożsamość Nowego Portu każe go traktować niemal jak osobną jednostkę terytorialną, odrębną i dumnie różną od miasta Gdańsk.

Brukowana ulica Wilków Morskich zachowała małomiasteczkowy charakter.

Już wjeżdżając do Nowego Portu turysta może odnieść wrażenie, że oto wyjechał z Gdańska i trafił do autonomicznego małego miasteczka. Niskie domy robotnicze, brukowana kostka na drogach, czerwona cegła i mur pruski na ścianach, przydomowe ogródki, spokojna atmosfera i szerokie przestrzenie składają się na wizytówkę Nowego Portu. To właśnie tutaj usłyszymy syreny ogromnych promów płynących do Szwecji, usłyszymy krzyk mew, a w restauracji zjemy smaczną i niedrogą rybę. Trudno oprzeć się wrażeniu, że Nowy Port jako jedna z niewielu gdańskich dzielnic zachował do dziś naturalny, morski charakter. Wyobraźni pomagają nazwy ulic: Rybołowców, Strajku Dokerów, Morska…

Nowy Port atrakcje
Pomuchel.

Do listy atrakcji dodajmy koniecznie latarnię morską. Pierwsza bałtycka latarnia oświetlana energią elektryczną mierzy ponad 30 metrów wysokości, a na jej szczycie dostrzeżemy unikatową kulę czasu. Zakręt Pięciu Gwizdków, popularne miejsce spacerów lokalnych mieszkańców, pozwoli uchwycić najpiękniejszą panoramę Twierdzy Wisłoujście i półwyspu Westerplatte – całkowicie za darmo! No i te wszędobylskie graffiti… To, co najciekawsze w Nowym Porcie, dostępne jest wprost na ulicy, dla każdego, bez biletu.

Twierdza Wisłoujscie q
Twierdza Wisłoujscie widziana z okolic Zakrętu Pięciu Gwizdków.

Nowy Port opisałem szerzej w tym wpisie, zapraszam do poznania bliżej tej fascynującej dzielnicy – miasta!

3.Śladami Bojków w Bieszczadach

Polskę najczęściej postrzegamy jako kraj jednorodny kulturowo, zamieszkany przez ludzi tego samego wyznania, mówiących tym samym językiem. Kto z nas dziś pamięta i kojarzy Bojków? No właśnie. Tym ciekawsze stają się próby poznania nie tak znowu odległej historii naszego kraju, kiedy Rzeczpospolita była krajem wielokulturowym i wielonarodowym. Bieszczady z racji swego przygranicznego położenia i względnej niedostępności stanowią obszar, w którym ducha przeszłości odnaleźć stosunkowo najłatwiej.

Muzeum Kultury Bojków w Myczkowie to jedno z bardzo niewielu miejsc poświęconych Bojkom w Polsce. W dwupiętrowym budynku zgromadzono liczne przedmioty codziennego użytku, wyposażenie domów, stroje, a także artefakty religijne należące do Bojków. Nie ma miejsca lepszego na rozpoczęcie przygody, jaką jest poznawanie zwyczajów, historii i kultury rusińskiej mniejszości narodowej.

Bojkowie zwyczaje
W bojkowskiej chacie.

dokończenie na drugiej stronie, warto! 🙂

Artykuł Ciekawe miejsca w Polsce: ranking 2019 pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2019/01/ciekawe-miejsca-w-polsce-ranking-2019/feed/ 11
Co mnie zaskoczyło w Andaluzji http://www.okiemmiszy.pl/2018/12/co-mnie-zaskoczylo-w-andaluzji/ http://www.okiemmiszy.pl/2018/12/co-mnie-zaskoczylo-w-andaluzji/#comments Mon, 10 Dec 2018 11:10:45 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4332 Wycieczka do Andaluzji miała być absolutnie przewidywalna i przeznaczona przede wszystkim na mało angażujący odpoczynek. Wyszło, a raczej nie wyszło, jak zawsze: zamiast leżeć...

Artykuł Co mnie zaskoczyło w Andaluzji pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Wycieczka do Andaluzji miała być absolutnie przewidywalna i przeznaczona przede wszystkim na mało angażujący odpoczynek. Wyszło, a raczej nie wyszło, jak zawsze: zamiast leżeć brzuchem do góry na plaży wynajęliśmy samochód i zjeździliśmy okolicę wzdłuż i wszerz. Może po prostu nie potrafię wypoczywać w inny sposób niż aktywnie? Kilkanaście miasteczek i wiosek dalej, bogatszy o 3 tygodnie doświadczania Hiszpanii prowincjonalnej ciesze się, że wyjazd nie miał zbyt wiele wspólnego z przewidywalnością. Co mnie zaskoczyło w Andaluzji?

Zaskoczyło mnie, że cokolwiek mnie zaskoczyło

No właśnie – wszystko miało być przewidywalnie, „europejsko”, czyli tak samo jak wszędzie. Karmiony opowieściami o jednej wielkiej europejskiej rodzinie chyba za bardzo uwierzyłem, że różnice między poszczególnymi europejskimi narodami praktycznie się zatarły. Że globalizacja przynosi ze sobą nieodwołalne ujednolicenie gustów, kultury życia, aspiracji i zachowań. Że wszyscy jesteśmy europejczykami.

Może i jesteśmy, ale nie ma to nic wspólnego z jednolitością – i bardzo dobrze! Nawet w tak turystycznym i eksponowanym na zagraniczne trendy regionie jak Andaluzja dało się bardzo wyraźnie wyczuć lokalny klimat i odrębność. Zaczynając od temperamentu, przez kulturę jazdy, znajomość języków obcych po tak trywialne sprawy jak rytm dnia i godziny otwarcia sklepów – tu wszystko krzyczało do mnie „wcale nie jesteś u siebie!”.

Odkrywanie kolejnych różnic, porównywanie hiszpańskiego i polskiego sposobu bycia stanowiło jedną z najprzyjemniejszych atrakcji całego wyjazdu.

Hiszpania Andaluzja co zaskoczyło
Na szczęście ciągle różnimy się między sobą, i to jest piękne!

Fotoradary na autostradach

Nie każda andaluzyjska niespodzianka wiązała się z pozytywnym doświadczeniem. Zacznę od tego, co mnie irytowało, żeby potem skupić się już tylko na jasnych stronach pobytu na południu Półwyspu Iberyjskiego. 120km/h – oto maksymalna prędkość, z jaką można poruszać się po hiszpańskich autostradach. Powoli? Dla Polaka z pewnością, w końcu u nas można rozpędzić się do 140km/h. W większości europejskich krajów także jeździ się szybciej.

Jednak ten ogólny limit to jeszcze nie wszystko. Standardem na hiszpańskich autostradach są znaki zmieniające ograniczenie prędkości do 100km/h i do 80km/h. Czasem ograniczenie jest wytłumaczalne – wjazd do tunelu, ostry zakręt. Czasem mimo najszczerszych chęci nie mogłem rozgryźć logiki stojącej za ograniczeniem prędkości. Podobne przemyślenia do moich musi mieć chyba wielu Hiszpanów. Hiszpański ustawodawca jednak nie odpuszcza i chcąc wzmocnić wymowę znaku ustawia obok niego informację o radarowej kontroli prędkości.

Hiszpania ciekawostki
Jazda po hiszpańskich drogach będzie dla miłośnika dużych prędkości prawdziwą męką.

Na około 40 kilometrowym odcinku autostrady A45 Malaga – Antequera takich radarów naliczyłem 3 lub 4. Kontrola radarowa dotyczy całych odcinków trasy, długości kilku kilometrów. Czy w tym szaleństwie jest metoda? Niektórzy kierowcy, zmęczeni ciągłym rozpędzaniem się i hamowaniem, przestraszeni widmem mandatu, najzwyczajniej w świecie nie przyspieszają na autostradzie powyżej 80km/h ani na moment. W Polsce auta poruszające się po autostradzie wolniej niż TIRy budzą irytację, narażają się wręcz na strąbienie –  taka wolna jazda jest po prostu mało bezpieczna. A w Hiszpanii? W Hiszpanii widok aut sunących po 3 pasmowej autostradzie 80km/h nikogo nie dziwi…

Na pocieszenie muszę dopisać krótkie sprostowanie. Polska, obok Bułgarii i Niemiec, to kraj europejski, w którym po autostradach można jeździć najszybciej (tak tak!). Niemcy nie narzucają żadnego ograniczenia na kierowców, w Bułgarii i Polsce limit wynosi 140km/h. Rekomendowana przez Komisję Europejską i mająca zastosowanie w większości krajów maksymalna prędkość na autostradzie to 130km/h. Hiszpanie i Portugalczycy ślimaczą się – limit to 120km/h. Ale mogło być gorzej! Anglicy, Norwegowie i Białorusini muszą zacząć zwalniać już przy 110km/h… Czy autostrada ma wtedy jeszcze jakiś sens?

Kultura jazdy Hiszpanów…

Jedziemy dalej. Konsekwencją ograniczania, monitorowania, kontrolowania, zwalniania, uważania na autostradzie jest przeniesienie tych zachowań na pozostałe drogi. Hiszpanie jeżdżą bardzo wolno i zgodnie z przepisami. Tak, jazda zgodnie z przepisami jest faktem pozytywnym, tym niemniej zaskoczyła mnie skrupulatność tych zachowań. W obszarze miejskim praktycznie nikt nie przekraczał prędkości 50km/h. I nie chodzi mi tutaj o typowo polskie 50+10 = 60km/h w miastach. Nie. Tam kierowcy suną raczej 45km/h, po obu pasach ruchu.

Zupełnie naturalne jest ograniczenie prędkości do 40km/h w miastach i wsiach położonych wzdłuż ruchliwej drogi. I znów: wszyscy karnie jadą 35km/h. Lewy pas w przypływie szaleństwa 42km/h. I te radary. Na porządku dziennym jest też zatrzymywanie się prosto na ulicy, bez zjeżdżania na pobocze, włączanie świateł awaryjnych i wysiadanie by szybko załatwić swoje sprawy. W Polsce murowany mandat i agresja innych kierowców, w Hiszpanii brak reakcji. Pozostali kierowcy po prostu włączają migacz i omijają takie auto po przeciwnym pasie ruchu.

Hiszpania Andaluzja informacje
Im wolniej, tym lepiej?

Konsekwencja? Ulice są dla pieszego miejscem bezpiecznym. Dla zmotoryzowanego nierzadko przyczyną frustracji. Szczęśliwie Hiszpanie, w odróżnieniu od Polaków, wydają się spieszyć i irytować dużo rzadziej.

A może jest właśnie na odwrót? Może spokojny, wręcz powolny tryb życia Hiszpanów znajduje odzwierciedlenie w przeregulowanym i równie powolnym sposobie jeżdżenia po drogach?

…która nie dotyczy motocyklistów i skuterów

Ta wyrozumiałość i spokój kierowców samochodów wydaje się nie dotyczyć motocyklistów. Wsiadając na motor lub skuter, w Hiszpana wstępuje agresja. W Hiszpanii zatrąbiono na mnie raz: był to zdenerwowany motocyklista, któremu swoją powolną jazdą uniemożliwiłem wystarczająco szybkie wykonanie skrętu. Motocykliści to też jedyni uczestniczy ruchu drogowego nieprzestrzegający ograniczeń prędkości. Czy to dlatego, że niestraszne im radary?

Ceny mieszkań w Sewilli są niższe niż w Krakowie

Zmieniamy temat. Kupno mieszkania w dużym mieście w Polsce bez zaciągania kredytu na kilkadziesiąt lat lub wsparcia rodziców wydaje się dzisiaj praktycznie niemożliwe. Ceny mieszkań w Polsce są obrzydliwie wysokie i niestety powszechnie akceptowane. W Krakowie pod koniec 2018 roku cena około 7700zł za metr kwadratowy to cena standardowa. Można taniej, można dużo drożej. Za mieszkanie 3 pokojowe, 60 metrowe trzeba dać dużo powyżej 400.000 tyś złotych, około 100.000 euro.

Przyzwyczajony do corocznie rosnących cen zacząłem je traktować jako coś oczywistego, normalnego. Najwidoczniej mieszkania muszą tyle kosztować… A potem wyjechałem do Andaluzji. Przepiękna Sewilla, gdzie jakość życia porównać można spokojnie do Krakowa. I ceny nieruchomości: większe mieszkanie 4 pokojowe 70.000 euro. Mieszkanie 3 pokojowe 60.000 euro. Zaraz, zaraz – 40% taniej niż w Polsce? Za 3 pokojowe mieszkanie trzeba dać około 250.000 tyś złotych?

Nieruchomości Sewilla Malaga
Ceny nieruchomości w Sewilli są zastanawiająco niskie w porównaniu z cenami krakowskimi… a może to krakowskie ceny są tak wysokie?

Gdzie tkwi haczyk? Może w poziomie zarobków? Porównałem Polskę i Hiszpanię. Zgodnie z oficjalnymi statystykami przeciętny Polak zarabia miesięcznie 793 euro na rękę, Hiszpan 1749 euro na rękę. Ponad dwa razy więcej. Wnioski? Polak aby kupić mieszkanie musi odłożyć 126 pensji netto, Hiszpan tylko 34 pensje netto. Daje to ciekawą perspektywę i pogląd na temat racjonalności cen mieszkań w Polsce.

Dokończenie na drugiej stronie, zapraszam 🙂

Artykuł Co mnie zaskoczyło w Andaluzji pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2018/12/co-mnie-zaskoczylo-w-andaluzji/feed/ 6
Śladami Bojków w Bieszczadach http://www.okiemmiszy.pl/2018/11/bojkowie-bieszczady/ http://www.okiemmiszy.pl/2018/11/bojkowie-bieszczady/#comments Mon, 26 Nov 2018 19:57:57 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4343 Do zakończenia II wojny światowej Bojkowie zamieszkiwali obszar odpowiadający polskim Bieszczadom, Łemkowie żyli w Beskidzie Niskim. O ile Łemkowie, jedna z czterech uznanych w Polsce mniejszości narodowych, coraz skuteczniej dbają o pamięć i tradycję, o tyle o Bojkach prawie zapomniano. Dlaczego tak się stało? Kim byli Bojkowie? Odpowiedzi na to pytanie poszukam w Bieszczadach.

Artykuł Śladami Bojków w Bieszczadach pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Bojkowie, obok bardziej znanych w Polsce Łemków, należą do ludności pochodzenia rusińskiego i wołoskiego. Do zakończenia II wojny światowej Bojkowie zamieszkiwali obszar odpowiadający polskim Bieszczadom, natomiast Łemkowie żyli w Beskidzie Niskim. O ile Łemkowie, jedna z czterech uznanych w Polsce mniejszości narodowych, coraz skuteczniej dbają o pamięć i tradycję, o tyle o Bojkach w Polsce prawie zapomniano. Dlaczego tak się stało? Kim byli Bojkowie? Odpowiedzi na to pytanie poszukam w Bieszczadach.

Muzeum Kultury Bojków w Myczkowie

Poszukiwania zaczynam od poszerzenia wiedzy na temat tego tajemniczego narodu. Wybór jest oczywisty: Muzeum Kultury Bojków w Myczkowie. To jedno z bardzo niewielu miejsc poświęconych Bojkom w Polsce. W dwupiętrowym budynku zgromadzono liczne przedmioty codziennego użytku, wyposażenie domów, stroje, a także artefakty religijne należące do Bojków.

Muzeum Kultury Łemków w Myczkowie
Muzeum Kultury Łemków w Myczkowie zorganizowano na dwóch piętrach niewielkiego budynku.

Język i religia Bojków

W muzeum dowiaduję się, że Bojkowie przywędrowali do Polski z Bałkanów, jako Wołosi. Ten mówiący początkowo wschodnioromańskim  (podobnym do rumuńskiego) językiem lud przybył na tereny Beskidów w II połowie XIV wieku. Tu Wołosi przestawiali się powoli z koczowniczego trybu życia na bardziej osiadły, zakładając wsie w bieszczadzkich dolinach.

Z upływem lat przejmowali też język i zwyczaje miejscowej ludności. Asymilacji sprzyjał fakt, że Wołosi modlili się od początku według obrządku liturgicznego wschodniego (tak jak prawosławni i grekokatolicy) w języku cerkiewnosłowiańskim. Z czasem Bojkowie zaczęli mówić w języku rusińskim, kontynuowali wyznawanie religii greckokatolickiej.

Muzeum Kultury Bojków
Bojkowski elementarz. W szkole uczono się języka polskiego.

Zwyczaje i stroje Bojków

Bojkowie byli ludem prostym i biednym, który nie wykształcił nigdy warstwy inteligencji. Zamieszkiwali oni ziemie mało urodzajne, o surowym klimacie, jakimi i dziś są Bieszczady. Ich egzystencja często balansowała na granicy głodu. Bojkowie trudnili się przede wszystkim rolnictwem, pasterstwem, także kowalstwem. Mieszkali w drewnianych, bielonych wapnem chatach krytych strzechą zwanych chyżami.

Wygląd takiej chaty dobrze oddaje jedna z sal Muzeum Kultury Bojków. Spójrzmy na zdjęcie poniżej. Chata mieściła kilka izb, z których tylko jedna była zamieszkana przez ludzi – reszta pełniła funkcję obory i spichlerza. W centralnym miejscu izby stawiano pobielany piec, obok pieca łóżka wyścielane słomą, ewentualne kołyski dla dzieci, dalej ławę i stół oraz skrzynię. Pod sufitem wieszano święty obraz. Przedmiotów codziennego użytku, jakie znamy dzisiaj, było niewiele.

Bojkowie zwyczaje
W bojkowskiej chacie. Zwróćcie uwagę na drewnianą kołyskę wyścieloną słomą w prawej części izby.

Stroje bojkowskie były takie, jak całe ich życie – skromne i dość surowe. Białe haftowane koszule, białe, szerokie płócienne spodnie i czarne kamizelki z czerwonymi wstawkami składały się na strój męski. Mężczyźni zakładali też charakterystyczne czarne wełniane czapki zwężające się ku górze. Kobiety ubierały się podobnie, również białe koszule i spódnice, na to kamizelki z akcentami czerwonymi i niebieskimi.

Bojkowie stroje
Bojkowskie stroje widoczne po lewej stronie.

Opuszczone nieistniejące wsie bojkowskie: Łopienka, Tyskowa, Radziejowa.

Wyposażony w informacje o Bojkach ruszam w teren. Opuszczonych bojkowskich wsi jest w Bieszczadach wiele. Ja skupiam się na tych położonych w okolicach doliny rzeki Łopienka.

Wycieczkę rozpocząć można albo w okolicach wsi Radziejowa, skręcając w Wołkowyi na Wolę Górzańską, albo w okolicach wsi Łopienka, skręcając w Bukowcu na Polanki. Pierwsza trasa wiąże się z trzykrotnym przekroczeniem strumienia. Jeśli już od dawna nie padało i poziom wody jest niski, nie ma problemu z pokonaniem brodu samochodem. Ulica jest sucha, woda nie zalewa drogi. Jednak w przypadku deszczowej pogody jedyną przejezdną trasą jest ta przez Polanki. Ja, trafiając na suchą porę roku, wybieram trasę pierwszą na wieś Radziejowa.

Bród Bieszczady dziko
Przejazd w kierunku Radziejowej od strony Wyłkowyj nie jest możliwy deszczową porą.

Wypał węgla drzewnego: retorty w Radziejowej

Wysiadając z auta uderza mnie silny, charakterystyczny zapał palonego drewna. Dolinę spowija mgła wymieszana z gryzącym dymem. Z oddali dobiegają mnie donośne krzyki i odgłosy ciężkich przedmiotów uderzających o metal. Czuję się, jakbym stanął we wrotach piekieł. Kilkadziesiąt metrów dalej sytuacja wyjaśnia się – w dolinie funkcjonują retorty, czyli piece do wypału węgla drzewnego. Drewno wypalane jest na miejscu i dopiero lżejszy węgiel transportowany do odbiorców docelowych. W ten sposób obniżane są koszty produkcji.

Retorty Bieszczady Radziejowa
Retorty w Radziejowej.

Minąwszy retorty w końcu zagłębiam się w dolinę i pogrążam w ciszy. Późną jesienią w Dolinie Tyskowej bardziej prawdopodobne jest wypatrzenie dzikiego zwierzęcia niż turysty. Taki stan rzeczy zupełnie mi nie przeszkadza, ułatwiając skupienie na tym, co przywiodło mnie w te strony: szukaniu śladów Bojków.

Początkowo wypatrzenie śladów ludzkiej działalności jest bardzo trudne. Poza zdziczałymi drzewami owocowymi i regularnym ułożeniem leśnych polan, które niegdyś były polami uprawnymi, nic nie wskazuje, żeby dolina mogła być kiedykolwiek zamieszkała. Pierwszy etap wędrówki polega bardziej na obserwacji krajobrazu i próbie wyobrażenia sobie, jak niegdyś wyglądać mogła wieś Tyskowa.

Przymykając lekko oczy, uruchamiając wyobraźnię i  składając elementy układanki niczym puzzle, w głowie zaczynają pojawiać się obrazy dawnych zabudowań, nawoływanie dzieci, szczekanie psów… Pokonując ten fragment wędrówki warto zwolnić, przystanąć, by dać szansę tym ulotnym obrazom i wrażeniom na przeniknięcie do świadomości.

Dolina Tyskowej
W Dolinie Tyskowej.

Cerkwisko w Tyskowej

Dochodząc do końca doliny trafić można w końcu na bardzo realne, przejmujące ślady obecności Bojków w tych stronach. Bojkowie mieli w zwyczaju niemal w każdej wsi wznosić charakterystyczne drewniane cerkwie. Na budowę wybierali miejsca położone na wzniesieniu, widoczne z daleka. Tak było także w Tyskowej. Fundamenty cerkwi są dziś jedynym oprócz przylegającego do nich cmentarza widocznym śladem osadnictwa Bojków w dolinie.

Wysiłkiem parafii rzymskokatolickiej w Górzance zarówno cmentarz, jak i fundamenty cerkwi w 2016 uporządkowano. Wycięto zarastające to miejsce wysokie krzaki, przywrócono widoczność fundamentów cerkwi, postawiono symboliczne ławki i krzyż w miejscu ołtarza. Całość wykonał Grzegorz Brodziński z Jarocina, o czym informuje tabliczka informacyjna.

Cerkiew Tyskowa
Cerkwisko w Tyskowej. Łatwo rozpoznać bryłę danej cerkwi – widać schody wejściowe, wejście, babiniec, nawę i prezbiterium. W nawie ustawiono ławki, w miejscu świętym postawiono krzyż.

Zauważając cerkwisko pierwszym impulsem jest chęć szybkiego odkrycia kształtu budowli, poznania jej losów, uważnego obejścia cerkwi z każdej strony. A jednak coś powstrzymuje mnie przed przekroczeniem tego, co zostało ze ściany bocznej nawy. Niewielki kamienny murek ma na tyle silną wymowę, że zawracam i do „cerkwi” wchodzę tak, jak wchodzono dawniej – schodami, a potem przez wejście. Mijam babiniec i siadam w jednej z ławek ustawionych w miejscu dawnej nawy. Przez chwilę patrzę na ołtarz i krzyż. Inne wyznanie, inny język, inna narodowość. Tyle wystarczyło, by Bojków wysiedlić z doliny w ramach akcji „Wisła”. Jesteśmy mistrzami w wynajdywaniu odmienności, tworzeniu podziałów.

Po kilkudziesięciu latach opuszczone domy zostały rozkradzione przez okoliczną ludność jako tani materiał do budowy własnych zabudowań. Zostały tylko fundamenty, cmentarz i cerkwisko.

cerkiew pw. Michała Archarnioła w Tyskowej
Tak jeszcze kilkadziesiąt lat temu wyglądała cerkiew pw. św. Michała Archarnioła w Tyskowej.

Wychodzę dawnym wejściem i kontynuuję marsz w górę doliny, na przełęcz Hyrcza.

…kontynuacja na drugiej stronie, zapraszam!

Artykuł Śladami Bojków w Bieszczadach pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2018/11/bojkowie-bieszczady/feed/ 2
Alternatywne szlaki turystyczne na Sao Miguel, Azory http://www.okiemmiszy.pl/2018/11/azory-trekking-punkty-widokowe/ http://www.okiemmiszy.pl/2018/11/azory-trekking-punkty-widokowe/#comments Fri, 02 Nov 2018 06:43:47 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4083 Sao Miguel, której poświęcam ten wpis, ale też inne wyspy archipelagu są znakomitym miejscem na trekking. Zmienny krajobraz, urozmaicone ukształtowanie terenu, przyrodnicze ciekawostki i przede wszystkim łatwa dostępność szlaków powinny już dawno wypromować Azory wśród fanów pieszych wycieczek.

Artykuł Alternatywne szlaki turystyczne na Sao Miguel, Azory pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
O Azorach dużo mówi się w kontekście dzikiej przyrody, czystego środowiska i naturalnego charakteru wysp. Azory mają być rajem dla miłośników przyrody, dla wszystkich chcących uciec od cywilizacji i pobyć sam na sam z naturą. To wszystko prawda. Dziwi mnie tylko niewielka ilość publikacji na temat szlaków turystycznych na Azorach. Sao Miguel, której poświęcam ten wpis, ale też inne wyspy archipelagu są znakomitym miejscem na trekking. Zmienny krajobraz, urozmaicone ukształtowanie terenu, przyrodnicze ciekawostki i przede wszystkim łatwa dostępność szlaków powinny już dawno wypromować Azory wśród fanów pieszych wycieczek.

W tym artykule postaram się wybrać trzy nieoczywiste szlaki wycieczkowe, których przejście pozwoli poznać całe spektrum krajobrazów, jakie można uchwycić na Azorach. Turysta będzie miał możliwość przedzierać się przez gęsty las przypominający dżunglę, przekraczać strumienie, okrążać jeziora i podziwiać gorące wulkaniczne źródła. Szlaki prowadzić będą zarówno po płaskim, jak i stromo pod górę. Niezapomniane widoki gwarantowane – co ważne, niezależnie od pogody! Trekking na Azorach to niezapomniana przygoda… Wyruszamy?

Szlak Azory trekking
Gdzieś na szlaku.

1.Caldeiras da Ribeira Grande – Salto do Cabrito

(szlak PR29SMI, czas przejścia: 2,5 h, dystans: 7,5 km, trudność: średni)

Zaczynamy od spektakularnego szlaku eksplorującego teren wokół położonej w gęstym lesie elektrowni termalnej i zasilających ją strumieni. Szlak zaczyna i kończy się w tym samym miejscu, umożliwiając zmotoryzowanym turystom dojazd i powrót własnym samochodem. Chcąc dostać się na szlak musimy z obwodnicy Ribeira Grande odbić na rondzie w brukowaną drogę, podążając za znakiem „Termas”. Droga prowadzi ostro pod górę wijąc się między pagórkami. W deszczowy dzień podróż w stronę Caldeiras da Ribeira Grande może spowodować mocniejsze bicie serca. Kostka brukowa jest śliska, a droga wąska, kręta i pełna wybojów. Po dotarciu na miejsce auto zostawiamy na parkingu przylegającym do kompleksu termalnego Caldeiras da Ribeira Grande.

Termas das Caldeiras
Termas das Caldeiras w pochmurny dzień.

W tym momencie powstrzymajmy się przed silną pokusą wskoczenia do gorącego basenu. Gwarantuję, że przyjemność płynąca z gorącej kąpieli będzie większa, gdy do wody wskoczymy przemoknięci i zmęczeni po ukończeniu całej trasy wycieczkowej. Póki co cofnijmy się kilkadziesiąt metrów w dół by na skrzyżowaniu skręcić w drogę prowadzącą w kierunku Lombadas/Monte Escuro. Skrzyżowanie, a także dalsze odcinki szlaku, są bardzo dobrze oznaczone i nie sposób się tu zgubić.

Spiętrzenia wody – wędrówka kanałem – Fajã do Redondo

Pierwszy odcinek szlaku prowadzi trawiastą wyżyną najczęściej tonącą w oparach mgły i dymu. Nawet gdy dzień jest pogodny, z licznych otworów w ziemi ulatnia się dwutlenek węgla pomieszany z parą wodą – namacalny znak silnej aktywności wulkanicznej tego obszaru. Stężenie CO2 jest na tyle wysokie, że tabliczki przestrzegają podróżnych przed schodzeniem ze szlaku i przebywaniem przez dłuższy czas w zagłębieniach terenu. Pierwszy fragment szlaku to zdecydowanie niedobre miejsce na piknik.

Kilkaset metrów dalej docieramy do pierwszej tamy i spiętrzenia, w którym stojąca woda jest oczyszczana z mułu i zawiesiny i kierowana dalej do elektrowni. My podążać będziemy w górę strumienia zasilającego elektrownię, od tej pory maszerując betonowym obmurowaniem kanału przebijającym się przez gęsty, przypominający deszczowy las. Pamiętajcie o butach na stabilnej podeszwie, brzeg kanału jest śliski i często zalewany wodą.

Trekking na Azorach
Odcinek szlaku do nieczynnej elektrowni wodnej prowadzi śliskim chodnikiem obok kanału.

Po kilkunastu minutach oczom turysty ukaże się kolejna, imponujących rozmiarów tama Fajã do Redondo, z której rozpościera się ciekawa panorama na położoną niżej dolinę. Masywna tama spiętrzająca wody niewielkiego strumienia pośrodku lasu wygląda wręcz nierealnie. Czarne porośnięte kolorowym mchem kamienie, niewielkie okienka zamontowane w grubych ścianach i tony żeliwnej aparatury sobie znanym sposobem opierające się rdzy tylko cudem opierają się naporowi bujnej roślinności. Całość tonie we wszechobecnej mgle i budzącej niepokój ciszy, która ustępuje rykowi spiętrzonej wody w miarę zbliżania się do budowli.

Fajã do Redondo
Tama Fajã do Redondo.

W tym miejscu szlak zawraca pozostawiając lekkie uczucie niedosytu. Dolina ciągnie się przecież dalej… Przy pierwszej tamie szlak poprowadzi nas tym razem w prawo, w górę zbocza.

Wzdłuż rury przez las do wodospadu Salto do Cabrito

Kolejny odcinek prowadzi wzdłuż grubej rury, którą przepływa wstępnie oczyszczona woda do elektrowni. Tu znów miła niespodzianka. Pomimo gęstej roślinności i trudnych warunków (mało miejsca, wąskie przejścia, błotnisty teren) szlak jest bardzo dobrze utrzymany. Ułatwienia w postaci niewielkich mostków przeprowadzających z jednej strony rury na drugą bardzo się przydają.

Szlak nie pozwala się nudzić. Początkowo droga wije się wśród imponujących japońskich cedrów stromo w dół, by po kilkuset metrach dotrzeć do nieczynnej elektrowni Fajã do Redondo. W tym miejscu turysta musi przekroczyć strumień wspinając się po wąskim metalowym chodniczku przerzuconym ponad strumieniem. Szybsze bicie serca, kilkanaście uważnych kroków, spocone ręce kurczowo trzymające się barierki i oto jesteśmy po drugiej stronie.

Termas das Caldeiras trekking
Azory docenią miłośnicy pieszych wędrówek z plecakiem. Trasy są niebanalne.

Dalej jest tylko lepiej. Metalowy chodniczek dalej prowadzi po rurze, teraz wąską półką skalną wykutą w kamiennym zboczu. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę z wysokości, na której właśnie się znaleźliśmy. Wysokie i strome ściany wąskiej doliny dają też wyobrażenie o sile wód strumienia uparcie drążących skałę od kilkuset lat. Bardzo strome i wąskie schodki na końcowym odcinku szlaku sprowadzają nas na teren kolejnej, tym razem czynnej elektrowni hydrotermalnej Salto do Cabrito. Budynek położony jest w sąsiedztwie przepięknego wodospadu o tej samej nazwie. Niedaleko znajdziemy także bijące ze skały źródełko, z którego napić się można ciepławej, silnie gazowanej wody mineralnej.

Wodospad Salto do Cabrito
Wodospad Salto do Cabrito.

Końcowy odcinek szlaku jest nieco mniej widowiskowy, ale wcale nie nudny. Turysta wraca wąską asfaltową ścieżką prowadzącą przez pastwiska i pola uprawne. Jedynym niebezpieczeństwem czekającym na piechura na tym odcinku szlaku są liczne krowie placki, którymi usiana jest nawierzchnia drogi i poważne, jakby smutne spojrzenia pasących się za niskim ogrodzeniem krów.

2.Ribeira do Faial da Terra – wodospady Salto do Prego, Salto do Cagarrão

(szlaki PRC09SMI oraz PR11SMI, czas przejścia: 4h , dystans: 10,5km , trudność: średni)

Szlak zaczyna się i kończy w miejscowości Faial da Terra, która sama w sobie stanowi interesujący cel wizyty. Położone we wschodniej, słabo rozwiniętej i przeciętnie skomunikowanej części wyspy miasteczko wciśnięte jest pomiędzy strome zbocza niedostępnej doliny. Ze światem łączy je przyprawiająca o zawrót głowy serpentyna wijąca się pomiędzy imponującymi klifami. Po dotarciu na miejsce turystę uderzy spokój, jeszcze bardziej wyczuwalny niż w i tak cichej centralnej części wyspy. Ciszę przerywa tylko dźwięk kościelnych dzwonów odbijający się zwielokrotnionym echem od zboczy doliny.

Povoacao Faial da Terra Azory
Miasteczko Povoacao na drodze do Faial da Terra.

Nacieszywszy zmysły chwilą naturalnej medytacji turysta powinien skierować swoje kroki w stronę przystanku autobusowego. W jego sąsiedztwie znaleźć można schematyczną mapę okolicy z naniesionymi szlakami turystycznymi. Droga prowadzi łagodnie, ale zdecydowanie pod górę, wzdłuż przepływającego w dole strumienia. Turysta wchodzi w las, który gęstnieje w miarę zbliżania się do pierwszego wodospadu.

Ten odcinek szlaku jest jeszcze dość popularny wśród turystów, którzy przemierzają go z ręcznikami przewieszonymi na szyi, czasem w klapkach na stopach. Biorąc pod uwagę stromy charakter ścieżki, która dodatkowo usiana jest śliskimi i wilgotnymi kamieniami, taki sposób ubioru budzi początkowe zdziwienie. Sytuacja wyjaśnia się po dotarciu do wodospadu Salto do Prego. Spadająca z hukiem woda wyżłobiła w skałach sporych rozmiarów nieckę umożliwiającą zanurzenie całego ciała. Amatorów kąpieli, pomimo dojmująco zimnej wody, nie brakuje. Ci obdarzeni silniejszymi nerwami mogą obrać przeciwny kierunek i wspiąć się do punktu widokowego wyznaczonego tuż ponad miejscem, z którego woda z impetem spada w przepaść.

Wodospad Salto do Prego
Pierwszy wodospad na szlaku to Salto do Prego. Kąpiel dozwolona.

 

Dokończenie na drugiej stronie, zachęcam i zapraszam 🙂

Artykuł Alternatywne szlaki turystyczne na Sao Miguel, Azory pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2018/11/azory-trekking-punkty-widokowe/feed/ 3
Samotna, kilkudniowa wyprawa rowerowa – co zabrać, jak się przygotować? http://www.okiemmiszy.pl/2018/10/samotna-wyprawa-rowerowa-co-zabrac/ http://www.okiemmiszy.pl/2018/10/samotna-wyprawa-rowerowa-co-zabrac/#comments Mon, 08 Oct 2018 05:25:30 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4292 Wycieczki rowerowe za miasto są oczywiście przyjemne, ale z czasem przychodzi nam ochota na coś więcej. Prawdziwym testem zarówno naszej wytrzymałości, uporu i siły mięśni, jak i testem roweru i sprzętu, są wyprawy kilkudniowe. Pakując się i jadąc w kilkudniową trasę nie możemy w chwili słabości zawrócić do domu. Załamanie pogody, przebita dętka, zerwany łańcuch – to wszystko przeciwności, z którymi będziemy musieli zmierzyć się na trasie.

Artykuł Samotna, kilkudniowa wyprawa rowerowa – co zabrać, jak się przygotować? pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Wycieczki rowerowe za miasto są oczywiście przyjemne, ale z czasem przychodzi nam ochota na coś więcej. Prawdziwym testem zarówno naszej wytrzymałości, uporu i siły mięśni, jak i testem roweru i sprzętu, są wyprawy kilkudniowe. Pakując się i jadąc w kilkudniową trasę nie możemy w chwili słabości zawrócić do domu. Załamanie pogody, przebita dętka, zerwany łańcuch – to wszystko przeciwności, z którymi będziemy musieli zmierzyć się na trasie. Samotna wyprawa rowerowa daje prawdziwą satysfakcję.

W tym wpisie postaram się na podstawie własnych doświadczeń z wyprawy rowerowej z Krakowa do Gdańska doradzić Wam, jak przygotować się do wycieczki rowerowej która potrwa kilka dni – tak kondycyjnie, jak i sprzętowo. O samej wyprawie przeczytacie TUTAJ.

samotna wyprawa rowerowa
Kilkudniowa, samotna wyprawa rowerowa to sprawdzian charakteru. Morale gra równie ważną rolę jak siła fizyczna.

Wybór odpowiedniego roweru (i opon)

Zacznijmy od samego roweru. Tu głosy są podzielone. Jedni będą Wam udowadniać, że na szosówce da się zamontować sakwy i dojechać do celu dużo szybciej. Inni wskazują, że kilkudniowa wyprawa, która nierzadko oznacza konieczność zjechania z asfaltu na nawierzchnię szutrową wyklucza użycie rowerów szosowych. Jeszcze inni nie wyobrażają sobie spakowania kilkunastu kilogramów bagażu na inny rower niż rower typowo górski.

Komu wierzyć? Moja opinia lokuje się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami. Uważam, że rower szosowy z uwagi na dość delikatną konstrukcję rzeczywiście nie nadaje się do przewożenia ciężkich sakw na wielokilometrowych wyboistych trasach. Dodatkowo sylwetka jaką przybieramy na szosówce jest niewygodna i przeszkadza na długich dystansach. Ciągle zadzierana głowa i wygięty kręgosłup zaczynają mocno boleć już 2-3 dnia.

Z drugiej strony szosówki mają wyraźną przewagę nad innymi rowerami – po prostu jedzie się na nich łatwiej i szybciej. Nie chcę rezygnować do końca z tej zalety, bo na dłuższym dystansie można poczuć różnicę w oporze toczenia opon, docenić aerodynamikę sylwetki czy płynność działania przerzutek.

Wnioski? Ja na samotną kilkudniową wyprawę rowerową wybieram zdecydowanie rower trekkingowy na możliwie cienkich oponach typu semi-slick.

wyprawa rowerowa rower trekkingowy
Rower trekkingowy na trasie.

Rower trekkingowy

Dlaczego tak? Rower trekkingowy ma uniwersalną budowę i zapewnia w miarę komfortową pozycję jazdy – na długim dystansie jest to kluczowe. Naprawdę, ostatniego dnia wyprawy do Gdańska to wcale nie nogi, ale barki i obojczyki bolały mnie najbardziej!

Dodatkowo rower trekkingowy posiada wyposażenie niezbędne do wyjazdu w dłuższą trasę: błotniki, amortyzację, regulowaną kierownicę, łatwo odczepiane koła (wymiana dętek!) oraz, co najważniejsze, solidne bagażniki pozwalające na zamontowanie sakw. Koniecznie zwróćcie na to uwagę – czy do roweru, który wybieracie na długą trasę da się w sposób bezproblemowy podpiąć sakwy podróżne?

Na koniec opony. Rowery trekkingowe najczęściej wyposażone są w dość grube opony z mocnym bieżnikiem, który utrudnia i spowalnia jazdę. Jeśli większość trasy pokonywać będziecie jednak po asfalcie, drogami publicznymi, opony takie warto zmienić. To najtańsze i najbardziej efektywne „przyspieszenie” roweru, dużo bardziej wydajne od wymontowywania pozornie zbędnych elementów roweru żeby trochę go odchudzić…

Z doświadczenia polecam opony 28 x 1.4 (37-622) typu semi-slick. Uważam, że są to najcieńsze opony gwarantujące dobrą wytrzymałość, odporność na wyboje, trzymanie się podłoża i płynną, aerodynamiczną jazdę. Ja jeżdżę na oponach Continental i sobie chwalę, sprawdźcie na przykład opony Continental Ride Tour.

Wycieczka rowerowa: co zabrać (sakwy, błotniki, bagażnik, uchwyt na kierownicę)

Zanim zastanowimy się, co spakować do sakwy, musimy dobrze wybrać samą sakwę rowerową. Od razu odradzam Wam pakowanie się do plecaka – na dystansie kilkuset kilometrów plecak za bardzo obciąża plecy i powoduje dyskomfort. Sakwy, mimo że mniej aerodynamiczne, pozwalają spakować więcej i przewieźć bagaż dużo łatwie

j niż na plecach.

Pierwszym i najważniejszym kryterium wyboru sakwy jest jej wytrzymałość. Wytrzymałość na uszkodzenia mechaniczne, ale też wytrzymałość na deszcz. Nie możecie założyć, że na wyprawie rowerowej nie będzie padać. Sakwy MUSZĄ być solidne i przeciwdeszczowe, to element wyposażenia na który moim zdaniem warto wydać najwięcej pieniędzy.

ścieżka rowerowa Kaszubska Marszruta
Objuczony sakwami rower na trasie z Krakowa do Gdańska.

Jadąc nawet w dużym deszczu morale nam nie spadnie jeśli bagaż pozostanie bezpieczny i nocleg spędzimy w ciepłych, suchych ciuchach.

Na dłuższy, kilkudniowy wyjazd polecam zabranie sakw przynajmniej 30 litrowych z każdej strony roweru (czyli łącznie minimum 60 litrów bagażu). Stanowi to odpowiednik dużego plecaka. Jeśli zamierzacie do bagaży spakować namiot i śpiwór, to musicie celować właśnie w taki litraż. Ważne, by sakwy można było w łatwy sposób przymocować do bagażnika, bez konieczności dokupywania drogich przejściówek i specjalnych systemów.

Ciekawą propozycję w tym roku przedstawiła firma Vaude prezentując sakwy VAUDE SE Back Pannier 2. Pojemność 68 litów, w pełni wodoszczelne, montowane na klik, regulowane, bardzo wytrzymałe. Polecam, sprawdźcie na przykład w sklepie Bikester za mniej niż 400PLN komplet KLIK

Sprzęt dodatkowy na kilkudniową wyprawę rowerową

Co poza sakwami? Odpowiednia odzież. Wyjeżdżając na trasę zabierzcie ze sobą lekką kurtkę przeciwdeszczową i przeciwwiatrową oraz takie same spodnie. Jadąc dłuższy dystans nawet w ciepły dzień tracimy ciepło. Wychładza pęd powietrza, wiejący w twarz wiatr, ewentualna wilgoć i deszcz. Pod warstwę przeciwwiatrową ja zakładam odzież termiczną.

Nie zapomnijcie o stopach, dłoniach i uszach. Ja nawet wiosną i jesienią nie ruszam się nigdzie dalej bez przeciwwiatrowych rękawiczek (polarowe nie spełnią swojego zadania), ochraniaczy na buty oraz opaski na uszy. Znów rzecz może wydawać się trywialna, ale może zepsuć przyjemność całego wyjazdu.

Na koniec niezbędne gadżety rowerowe. Numerem jeden jest dla mnie uchwyt rowerowy na telefon, który podczas jazdy spełnia funkcję mapy z GPS. Każdorazowe zatrzymywanie się by zerknąć na mapę bardzo zaburza tempo i spowalnia jazdę, więc w mojej ocenie uchwyt na telefon z GPSem jest dla kolarza długodystansowego obowiązkowy. Co wybrać? Mi najbardziej do gustu przypadły modele z silikonu, podobne do tego: KLIK. Najłatwiej się je montuje i pasują do każdego rozmiaru telefonu.

Uchwyt na telefon do roweru
Przykładowy uchwyt na kierownicę z silikonu.

Poza uchwytem GPS przyda się Wam lekki błotnik i lekki bagażnik oraz koniecznie dobre oświetlenie. Ja stosuję mocną czerwoną lamkę na tył i czołówkę zakładaną na głowę jako oświetlenie przednie. Taki zestaw jest dość uniwersalny i zapewnia bardzo dobrą widoczność.

Przygotowanie kondycyjne

Nawet najlepszy sprzęt nie pomoże nam na trasie, jeśli mięśnie odmówią posłuszeństwa. Przed wyruszeniem na kilkudniową wycieczkę rowerową trzeba przygotować się wytrzymałościowo. Spakowanie się i wyjechanie w trasę „wstając z kanapy” moim zdaniem nie wchodzi w grę i jest nieodpowiedzialne – ryzykujemy kontuzję, a na dłuższej trasie o pomoc jest dużo trudniej niż w centrum miasta, pamiętajcie o tym.

Przygotowania do wyjazdu kilkudniowego proponuję rozplanować na przynajmniej miesiąc. Pierwsze dwa tygodnie przygotowań warto poświęcić na budowanie ogólnej kondycji, przyzwyczajając mięśnie do konkretnego typu wysiłku. U mnie dobrze sprawdza się system codziennych, a w najgorszym wypadku co drugi dzień, krótkich 20 kilometrowych wycieczek średnim tempem.

Po kilku dniach takich przygotowań mięśnie przestawiają się na odpowiedni tryb pracy i zaczynamy budować wytrzymałość. Pod koniec drugiego tygodnia można zacząć wydłużać dystans, przygotowując organizm do dłuższego i bardziej intensywnego wysiłku.

Trzeci i czwarty tydzień przygotowań trzeba poświęcić na dalszą pracę nad siłą mięśni – kontynuujemy codzienne wycieczki, zwiększając ich tempo. Do tego dorzucamy dłuższe wyjazdy powyżej 50 kilometrów będące treningiem naszej wytrzymałości. Przed samym wyruszeniem w trasę przejedźcie testowo dystans, jaki planujecie robić podczas kilkudniowego wyjazdu. Dla jednych będzie to 60km, dla innych 80km, jeszcze innych 100km i więcej.

Ile km dziennie wyprawa rowerowa
Odpoczynek na 60 kilometrze.

Wyprawa rowerowa: ile kilometrów dziennie?

Często słyszę pytania, ile kilometrów dziennie powinno się jechać podczas wyprawy rowerowej. Na takie pytanie nie ma dobrej odpowiedzi – wszystko zależy od Waszej kondycji. Jeśli jednak nie jesteście pewni jak zaplanować trasę mogę założyć, że wybieracie się w podróż pierwszy raz.

I znów z doświadczenia: osoby jeżdżące rekreacyjnie, od czasu do czasu, nie powinny planować odcinków dłuższych niż 80 kilometrów dziennie na kilkudniową wycieczkę rowerową. Skumulowany wysiłek może okazać się zbyt duży. Nawet, jeśli jednego dnia przejedziecie 120 kilometrów, to kolejnego będziecie „umierać” na trasie. Mierzcie siły na zamiary i jeśli jedziecie w długą trasę po raz pierwszy, nie planujcie odcinków dużo dłuższych niż 80 kilometrów dziennie.

To powodzenia i na siodła! 🙂

Artykuł Samotna, kilkudniowa wyprawa rowerowa – co zabrać, jak się przygotować? pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2018/10/samotna-wyprawa-rowerowa-co-zabrac/feed/ 10
Bezkrwawe safari na Azorach http://www.okiemmiszy.pl/2018/10/azory-obserwacja-wielorybow-whalewatching/ http://www.okiemmiszy.pl/2018/10/azory-obserwacja-wielorybow-whalewatching/#comments Tue, 02 Oct 2018 14:00:05 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4126 Obserwacja wielorybów w Europie kojarzy nam się przede wszystkim z Islandią. Tymczasem CNN Travel sklasyfikował Azory, a nie Islandię, jako najlepsze miejsce na świecie do obserwacji płetwali błękitnych. Okazuje się, że te portugalskie wyspy stanowią doskonałą, cieplejszą i tańszą alternatywę dla Islandii dla wszystkich miłośników ekscytującego hobby jakim jest whale watching.

Artykuł Bezkrwawe safari na Azorach pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Obserwacja wielorybów w Europie kojarzy nam się przede wszystkim z Islandią. Tymczasem CNN Travel sklasyfikował Azory, a nie Islandię, jako najlepsze miejsce na świecie do obserwacji płetwali błękitnych. Okazuje się, że te portugalskie wyspy stanowią doskonałą, cieplejszą i tańszą alternatywę dla Islandii dla wszystkich miłośników ekscytującego hobby jakim jest whale watching.

Obserwacja wielorybów na Azorach – kiedy jechać?

Kluczową kwestią podczas podejmowania decyzji o wyjeździe na whale watching powinna być analiza kalendarza migracji wielorybów. Wieloryby (w większości) są zwierzętami wędrownymi, przemierzającymi co roku tysiące kilometrów za pokarmem i w poszukiwaniu miejsc rozrodu. Oceaniczne wyspy są traktowane przez wieloryby jak „stacje paliw”. Płytkie, bogate w tlen i pożywienie wody otaczające wyspy są idealnym miejscem na odpoczynek i uzupełnienie zapasów przed dalszą drogą.

Płetwal błękitny, największe stworzenie jakie kiedykolwiek żyło na naszej planecie, to szczególnie cenny okaz dla miłośników wielorybów. Te majestatyczne ssaki wpływają na wody otaczające Azory w marcu, by już pod koniec maja wyruszyć w dalszą drogę na północ. Podobnie krótkie okno obserwacji dotyczy płetwala zwyczajnego, niewiele dłuższe dla sejwala.

wieloryby Azory
Z tabeli wynika, że najlepszym miesiącem do obserwacji wielorybów i delfinów na Azorach jest maj. Źródło: AzoresWhales/Futurismo

Łatwo stwierdzić, że okres od marca do maja jest najlepszym czasem na odwiedziny Azorów dla miłośników wielorybów. Czy oznacza to jednak, że po sezonie na płetwale obserwacja wielorybów na Azorach nie ma już sensu?

Jakie zwierzęta zobaczymy na wycieczce whale watching?

Szczęśliwie nie do końca. Większość delfinów, w tym delfin zwyczajny, delfin butlonosy i delfin Risso pozostaje na wodach Azorów przez cały rok. Ich obserwacja także może dostarczyć wiele frajdy. Delfiny są z natury zwierzętami ciekawskimi i towarzyskimi. To właśnie delfiny są najczęściej pierwszymi zwierzętami, które będzie dane wypatrzyć nam na rejsie w poszukiwaniu wielorybów. Całymi grupami płyną wzdłuż burty, czasem wyskakując w powietrze, jakby ścigając się ze statkiem. Wyjątkowa okazja na zrobienie pamiątkowego zdjęcia.

Rejs w poszukiwaniu wielorybów to nie tylko płetwale błękitne. Dobra agencja organizująca whale watching będzie w stanie ciekawie i szczegółowo opowiedzieć nam o samym akwenie, na którym odbywa się safari a także podpłynąć do mniejszych, a równie ciekawych mieszkańców oceanu, na przykład żółwi morskich.

Na koniec warto wspomnieć, że żadna agencja nie może dać gwarancji spotkania wieloryba. Pomimo zastosowania zaawansowanej techniki, o której poniżej, te fascynujące ssaki pozostają czasem nieuchwytne. Nawet jeśli nie uda nam się zobaczyć żadnego wieloryba, sama wycieczka statkiem, widoki wyspy z poziomu oceanu, szum fal, nawoływanie wielorybników, krzyk mew powinny tworzyć miłą mieszankę, która wynagrodzi nam początkowe rozczarowanie.

Whale watching azory
Wycieczka statkiem jest frajdą samą w sobie.

Jak wypatrzeć wieloryba?

Obserwacja wielorybów zaczyna się na długo przed tym, jak turyści wejdą na pokład statku bądź łódki wielorybników. Od dziesiątek lat obserwacja prowadzona jest przede wszystkim z poziomu wyspy, gdzie na strategicznych punktach widokowych pomocnicy wielorybników śledzą przez silne lornetki i lunety powierzchnię oceanu. Kiedyś pojawienie się charakterystycznej fontanny pary wodnej było sygnałem do wyruszenia grupy harpunników. Obecnie na szczęście polowanie na wieloryby jest tu zakazane, a statki i ich pasażerowie uzbrojeni są tylko w długie obiektywy drogich aparatów fotograficznych.

Sygnały ze wzgórz do kapitana statku wielorybniczego przekazywano dawniej za pomocą systemu flag i znaków. Dzisiaj życie ułatwia oczywiście telefonia cyfrowa. Po otrzymaniu sygnału, w jakim ogólnym kierunku powinien płynąć, kapitan wyprowadza statek z portu i kieruje go w pożądaną stronę. Od tego momentu usłyszeć można ożywioną dyskusję kapitana otrzymującego koordynaty przez telefon ze wzgórz oraz jego pomocników ustawionych na górnym pokładzie i czujnie wypatrujących wielorybów przez lornetki. Zespół musi być bardzo dobrze zgrany i doświadczony, by z kombinacji ogólnych namiarów, znaków na morzu i wyczucia wybrać właściwe miejsce na spotkanie z wielorybem.

Całą sprawę ułatwiają trochę… delfiny. Ich pojawienie się może być pierwszym sygnałem obecności wielorybów w okolicy. Jak to wytłumaczyć? Okazuje się, że delfiny są zwierzętami bardzo inteligentnymi, a przy tym nieco leniwymi. Nauczyły się, że kaszaloty zwykły spożywać upolowaną zdobycz nie w głębinach, ale dryfując przy powierzchni. Krążąc wokół pożerającego kałamarnicę kaszalota liczą na resztki, które przegapi olbrzym. Czasem delfiny posuwają się do niewiarygodnych wybiegów. Po skończeniu uczty przez kaszalota podpływają do niego szturchając go w brzuch i wywołując wymioty, a potem pożerają wyplutą zdobycz.

Azory oglądanie delfinów
Śledzenie delfinów jest jedną ze sprawdzonych technik lokalizowania wielorybów.

Jak ubrać się na whale watching? Jaką agencję wybrać?

Wybór agencji whale watching nie jest sprawą obojętną. Przede wszystkim chodzi tu o bezpieczeństwo i spokój wielorybów. Obecnie agencje prześcigają się w obietnicach i gwarancjach wypatrzenia wieloryba. Chcąc dostarczyć klientom niezapomnianych wrażeń podpływają do wielorybów zbyt blisko. Jest to szczególnie nieodpowiedzialne w okresie wychowywania młodych, który na Azorach przypada na maj.

Wybierając agencję zwracajmy na to, jakim statkiem czy łodzią będziemy płynąć. Pontony są szybsze, ale mniej komfortowe i bardziej drażnią zwierzęta. Łodzie i statki są wolniejsze, ale bezpieczniejsze dla wielorybów. Dodatkowo dają możliwość schronienia się przed deszczem w kabinie, co nie jest bez znaczenia w klimacie Azorów. Moim zdaniem obserwacja zwierząt z wysokości pokładu jest też bardziej komfortowa niż z poziomu pontonu. Widać po prostu więcej.

Oglądanie wielorybów
Wycieczka pontonem jest mało wygodna, oferuje gorsze widoki i jest stresująca dla zwierząt.

Dobry operator powinien Wam dokładnie opowiedzieć, jakie zwierzęta morskie widzicie podczas wycieczki i jakie zwierzęta żyją w okolicznych wodach. Operator nie jest tylko kapitanem sterującym łodzią, jest Waszym przewodnikiem. Ważny jest też czas przewidziany na całość wycieczki. Whale watching na Azorach powinien trwać minimum 3 godziny, wliczając przygotowanie do podróży i zaznajomienie z zasadami bezpieczeństwa.

Ile kosztuje cała przyjemność? Między 40 a 60 EUR. Paradoksalnie najtańszy operator jest moim zdaniem najlepszy. Sprawdźcie usługi Moby Dick Tours na Sao Miguel – są niesamowici i dosłownie żyją morzem (i nie, nie zapłacili mi za reklamę).

Wieloryb Sao Miguel Azory
Widok wieloryba na tle wyspy Sao Miguel.

Co zabrać na obserwację wielorybów? Pamiętajcie przede wszystkim o:

    • czapkę, najlepiej nieprzewiewną (koniecznie sprawdźcie ofertę polskiej firmy KWARK)
    • krem z filtrem (proponuję bloker SPF30, taki jak TUTAJ)
    • wiatrówka/softshell dla ochrony przed silnym wiatrem (ja używam TAKĄ i sobie cenię)

    • szalik/komin – na statku jest naprawdę chłodno nawet w letni dzień! KLIK
    • prowiant: woda i kanapki, przez 3 godziny na pewno zdążycie zgłodnieć
    • herbata w termosie jest dobrym pomysłem
    • lornetkę, bardzo przydaje się przy obserwacji wielorybów które często są znacznie oddalone od statku. Moim zdaniem najlepsze lornetki dla amatorów w rozsądnej cenie produkuje Delta, zobaczcie poniżej:

Kaszaloty Azory obserwacja wielorybów
Ile wielorybów widzicie na zdjęciu? Czekam na typy w komentarzach! 🙂

Azory – więcej informacji

Po więcej informacji o Azorach zapraszam do mojego wpisu: Azory informacje praktyczne. Opisuję w nim co poza wielorybami warto zobaczyć na Azorach, wyjaśniam kwestie transportu publicznego, przybliżam poziom cen. Azory to w końcu nie tylko oglądanie wielorybów!

Artykuł Bezkrwawe safari na Azorach pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2018/10/azory-obserwacja-wielorybow-whalewatching/feed/ 2
Lot szybowcem – dobry pomysł na prezent dla podróżnika http://www.okiemmiszy.pl/2018/09/lot-szybowcem-dobry-pomysl-na-prezent-dla-podroznika/ http://www.okiemmiszy.pl/2018/09/lot-szybowcem-dobry-pomysl-na-prezent-dla-podroznika/#comments Thu, 20 Sep 2018 09:12:03 +0000 http://www.okiemmiszy.pl/?p=4267 Przyznam, że mnie to zaskoczyło. To prawda, niejednokrotnie wędrując po polskich bezdrożach widziałem cienie przelatujących nade mną samolotów. Być może czasem zrodziła się w...

Artykuł Lot szybowcem – dobry pomysł na prezent dla podróżnika pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
Przyznam, że mnie to zaskoczyło. To prawda, niejednokrotnie wędrując po polskich bezdrożach widziałem cienie przelatujących nade mną samolotów. Być może czasem zrodziła się w mojej głowie refleksja, że całkiem przyjemne musi być oglądanie znanych sobie zakątków z lotu ptaka. Nigdy jednak nie wybiegłem myślą na tyle daleko, by posadzić się za sterami jednej z takich maszyn.

W takim niemym podziwie trwałbym pewnie jeszcze długo, gdyby nie zdecydowali za mnie inni – dostałem „Prezent marzeń”, czyli voucher na jedną z kilkudziesięciu aktywności rozsianych we wszystkich województwach Polski. Nie wahałem się ani chwili.

Prezent marzeń

Technicznie wygląda to tak: w eleganckiej papierowej torebce znajdziecie niepozorne pudełeczko. Okładka nie pozostawia wątpliwości, kto najbardziej ucieszy się z prezentu: osoby aktywne, szukające wrażeń, potrzebujące nowego impulsu. W pudełeczku schowana jest broszura z opisem wszystkich możliwych do wyboru atrakcji i kod zestawu, który należy podać realizując swój prezent. Całość robi bardzo przyjemne wrażenie i zachęca do jak najszybszego zrealizowania przygody.

Prezent marzeń
Pudełeczko z zestawem „Przygoda” od Prezentmarzeń.

Po otrzymaniu namiarów na wybraną atrakcję pozostaje część najprzyjemniejsza, czyli umówienie się na konkretny termin. Z jednym zastrzeżeniem. Zestaw podarunkowy ważny jest przez rok. Wydaje się, że czasu jest sporo. W przypadku aktywności na świeżym powietrzu trzeba mieć jednak na uwadze, że są one mocno uzależnione od warunków pogodowych i szeregu czynników, na które nie mamy wpływu. I jeszcze ten krótki sezon, po którym wszystko na powrót ginie we mgle i śniegu…

W moim przypadku znalezienie dogodnego terminu na lot szybowcem zajęło ponad miesiąc. Aeroklub Gliwice właśnie przechodził kontrolę Urzędu Lotnictwa Cywilnego. Po zakończeniu kontroli trzeba było jeszcze wybrać potencjalnie słoneczny, bezchmurny dzień. Szczęśliwie aeroklub oferuje loty szybowcem zarówno w weekendy, jak i późne popołudnia w dzień powszedni. Dotarcie na lotnisko po pracy jest jak najbardziej możliwe.

Na lotnisku

Pojechałem trochę w ciemno. Nie przygotowywałem się w żaden sposób do lotu – chyba nie chciałem zabijać w sobie tej dziecięcej ciekawości i szczęścia, gdy doświadczasz czegoś pierwszy raz w życiu. Po dotarciu na miejsce w okolicy hangaru spotkałem się z pilotem, który zabrał mnie i jeszcze kilku śmiałków za barierki, i dalej w stronę lotniska. Dostęp do płyty lotniska jest oczywiście ograniczony, osoby postronne nie mają wstępu za barierki. Na szczęście istnieje możliwość zabrania ze sobą osoby towarzyszącej, która może dokumentować całe wydarzenie z bliskiej odległości.

Lot szybowcem
Przed startem.

Piloci, osoby z obsługi naziemnej i śmiałkowie czekający na lot zgrupowani są w małym prostokącie wyznaczonym na środku płyty lotniska za pomocą pachołków drogowych. Wbrew pozorom ruch na lotnisku jest spory: co chwila startują i lądują szybowce, na ziemię opadają spadochroniarze, nad głowami przelatują motolotnie. Pamiętajcie, że szybowca praktycznie nie słychać: samoloty te nie mają silników i do lądowania podchodzą niemal bezgłośnie. Zanim wyjdziecie z prostokąta obejrzyjcie się wokół kilka razy i upewnijcie, że z żadnej strony nie nadlatuje szybowiec.

Pobyt na płycie lotniska jest atrakcją samą w sobie. Możliwość podpatrywania z bliska pracy nawigatorów łączących się z pilotami przez krótkofalówki, ryk silników samolotów wynoszących szybowce na odpowiedni pułap, krążący nad głowami paralotniarze i spadochroniarze, błyszczące w słońcu skrzydła szybowców tworzą ekscytującą mieszankę. W tym momencie zaczęło do mnie docierać, że już za chwilę naprawdę wzbiję się w przestworza.

Lot szybowcem

Gdy przyszła moja kolej, razem z pilotem podeszliśmy do czekającej na nas maszyny. Wszystkie rzeczy osobiste poza aparatem fotograficznym mogłem zostawić w depozycie. Pilot pomógł mi wsiąść do kabiny i dokładnie wyjaśnił znaczenie przyrządów – wysokościomierza, prędkościomierza i wariometru. Szczególnie interesujący był wariometr pokazujący prędkość wznoszenia samolotu w pionie. Jak miało się okazać już niebawem, szybowiec wznosi się w górę o wiele szybciej i gwałtowniej niż samolot rejsowy…

Po wprowadzeniu w zasady działania samolotu jeszcze kilka instrukcji bezpieczeństwa, zasady wpinania i wypinania się z pasów bezpieczeństwa, ostrzeżenie przed złudnym uczuciem spadania w momencie odpięcia samolotu od wyciągarki i można lecieć!

Prezent marzeń lot szybowcem
Tuż przed odlotem. Emocje w zenicie.

No właśnie, samolot wynoszony jest w górę za pomocą wyciągarki. Technicznie wygląda to w sposób następujący. Pilot wraz z pasażerem zamykają się w kabinie szybowca. Samolot przypinany jest przez pomocnika do stalowej liny, która po drugiej stronie pasa startowego połączona jest z wyciągarką. Na sygnał pilota wyciągarka zaczyna szybko wybierać linę, samolot nabiera prędkości, trzęsie się i podskakuje na trawiastym, wcale nierównym pasie startowym by w końcu szybko odbić się od ziemi i niemal pionowo wzlecieć do góry.

Wznoszenie się to najbardziej emocjonująca część całej przygody. Niewielkie rozmiary samolotu, przezroczysta szyba kokpitu pilota, poruszający się ster i duża prędkość wznoszenia sprawiają wrażenie, że w górę lecimy niemal pionowo. Uczucie to jest nieporównywalnie silniejsze ze startem samolotu rejsowego, jakiego doświadczyła większość z nas. Szybowiec wysokość zdobywa w kilka sekund!

aeroklub gliwice lot szybowcem
Lotu szybowcem nie da się porównać z lotem samolotem rejsowym.

Moment odczepienia się od liny wyciągarki i rozpoczęcia swobodnego lotu może być dla części pasażerów niekomfortowy. Silne wznoszenie ustaje i przez parę sekund ciało znajduje się w stanie nieważkości, odbieranej przez umysł jako spadanie. Naturalnym odruchem jest chęć uchwycenia się czegoś lub nawet wyjścia z kabiny, co skończyć się może wypadkiem. W chwili odczepienia od liny trzeba użyć całej siły woli by nie poruszyć się, tylko przeczekać chwilę i odzyskać równowagę.

Widoki z przestworzy

Sam lot trwa około 10 minut, w zależności od termiki zastanej na wysokości przelotowej. Mnie nawet bardziej od samych widoków interesowały wskazania przyrządów i wyjaśnienia pilota – z jaką prędkością lecimy (około 80km/h), jak ma się to do prędkości samolotów rejsowych, czy jest możliwość zderzenia się z samolotem rejsowym, jak wychwycić wznoszące prądy powietrza… Pilot poza prowadzeniem samolotu znalazł na szczęście czas by wyjaśnić wszystkie moje wątpliwości. Moja fascynacja lataniem tylko wzrosła!

W końcu przyszła chwila by ponapawać się widokiem Gliwic i Katowic z lotu ptaka.

Szybowiec lot prezent
Za sterami szybowca.

Zanim się obejrzałem, pilot zaczął sprowadzać szybowiec z powrotem na ziemię. I znów w odróżnieniu od lądowania samolotu rejsowego, które samo w sobie jest niespecjalnie komfortowe, lądowanie szybowca jest doświadczeniem o wiele bardziej wyrazistym. Samolot zbliża się do ziemi z niepokojącą prędkością, jego lot nie jest wcale idealnie stabilny – skrzydła kołyszą się lekko z lewa na prawo i z dołu do góry. Wycelowanie w pas startowy jest z perspektywy pasażera siedzącego w kokpicie zadaniem naprawdę skomplikowanym.

Jeszcze kilka korekt, mocniejsze szarpnięcie sterem i szybowiec dotyka płyty lotniska. Rozpoczyna się mocne hamowanie na wyboistym trawiastym pasie startowym. Przez głowę przebiegają szybko myśli – czy wszystko aby na pewno jest pod kontrolą? Czy konstrukcja samolotu na pewno wytrzyma takie natężenia? Czy koła nie ulegną uszkodzeniu na jednej z wielu dziur w płycie lotniska? Szczęśliwie wszystko idzie zgodnie z planem a w miejsce strachu pojawia się euforia. Wylądowaliśmy!

Prezent marzeń

Po powrocie do domu przyszedł czas na przeglądnięcie zdjęć i uporządkowanie wspomnień. Gdyby nie prezent w postaci vouchera, prawdopodobnie nigdy nie zdecydowałbym się na wykupienie podobnej atrakcji. Nawet nie wiedziałbym, co tracę! Voucher mobilizuje do skorzystania z przygody, daje dodatkowy powód i motywację do zrealizowania dziecięcego marzenia, o którym może zdążyliśmy już zapomnieć. Teraz, po zrealizowaniu atrakcji uważam, że tego typu voucher to świetny pomysł na prezent dla wszystkich aktywnych i nie bojących się marzeń osób. Warto!

lot szybowcem zachód słońca
Udany dzień!

Artykuł Lot szybowcem – dobry pomysł na prezent dla podróżnika pochodzi z serwisu Blog podrozniczy - Krakow i zagranica okiem Miszy.


]]>
http://www.okiemmiszy.pl/2018/09/lot-szybowcem-dobry-pomysl-na-prezent-dla-podroznika/feed/ 3